Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

— Nie wyobrażajże sobie, kochany panie Janie — odezwał się pan Marcin, — że trzymamy tu jakieś specyalne wierzchowe folbluty. To nie na Białkę i nie na dzisiejsze czasy. Trzeba pod siodło, to pod siodło — a do woza, to do woza. Koń nie powinien darmo jeść owsa.
Panna Krystyna niewiele mówiła, dopiero przy końcu obiadu, gdy wspomniałem o Warszawie, o ruchu literackim, o książkach, ożywiła się, a w oczach jej zamigotały blaski. Wyrażała zdania bardzo trafne i rozumne, z przedziwną skromnością, nie pozując bynajmniej na sawantkę. Pokazało się, że czytała wiele, a pamięć miała wyborną. Mogła recytować całe poematy.
Gdy panna Krystyna mówiła, Joasia przestała się śmiać i z bardzo poważną, zadumaną minką, przysłuchiwała się słowom siostry.
Byłbym z przyjemnością prowadził tę rozmowę jak najdłużej, a raczej słuchał melodyjnego głosu panny Krystyny i podziwiał jej oczy czarne, które z każdą chwilą wydawały mi się coraz piękniejsze, ale pan Marcin przypomniał, że mamy jechać do sąsiada.
Wolałbym zostać w Białce.
Maciej służbista zajechał przed ganek tą samą żółtą bryczuszką, na której poprzedniego dnia wycierpiałem tak wiele.
Gdym miał już panie pożegnać, gospodarz zapytał żony:
— Moja duszko, a daliście też znać Stasiowi, żeby jutro przyjechał?