Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

powiedzieć prawdę, rozumiem zaledwie piąte przez dziesiąte.
— Deszcz nam szkaradne robił psoty — mówi zawzięty gospodarz. — Powiadam ci, kochany panie Janie, że nie zbieraliśmy, lecz po prostu kradli zboże z pola. Zaledwie słońce uśmiechnęło się cokolwiek, ledwie zmokłe snopki obeschły, znowu nadchodzi chmura i znowu deszcz fatalny. Słowo ci daję, że o mało nie zwaryowałem przy tej nieszczęśliwej zwózce.
— A to dobrze, to bardzo dobrze — odpowiadam w roztargnieniu.
Pan Marcin śmiechem wybuchnął.
— Co dobrze — rzekł, — czy to, że deszcz padał, czy żem ja o mało bzika nie dostał?
Próbuję się usprawiedliwiać... Przepraszam, ale wyrazy mi się plączą, mówię od rzeczy.
— No, nie tłumacz się, nie eksplikuj — mówi poczciwy szlachcic — zamyśliłeś się widocznie o Warszawie, a może o jakiej pięknej pani z wielkiego świata.
Mylił się. Byłem zamyślony istotnie, lecz o pannie Krystynie.
Przyjechaliśmy wreszcie do wioski owego pana Karola. Było tam zupełnie inaczej niż w Białce. Jedna stodoła chyliła się na prawo, druga na lewo, a obora, czy może owczarnia, wyglądała tak, jakby miała zamiar przewrócić się nawznak.
Dwór podupadły był także, dach miał zaklęśnięty, mchem porosły, z komina tynk poopadał.
Gdyśmy zajechali, gospodarz na ganek wybiegł, żeby nas powitać. Był to człowieczek niedużego