Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

wzrostu, mały, czupurny, z brodą przystrzyżoną dość krótko i żywemi, ciągle niespokojnie biegającemi oczkami.
— A Bóg cię tu zesłał, kochany panie Marcinie — zawołał — a jeszcze z gościem!
Pan Marcin przedstawił mnie.
— Warszawiak, warszawiak — mówił gospodarz. — Proszę, proszę serdecznie, dowiemy się różnych nowości z szerokiego świata. W wiścika pan dobrodziej grywasz?
— Grywam, panie.
— To wybornie! Od tygodnia już siedzę w domu sam, jak zakonnik, i myślę o swoich kłopotach. Urządzimy sobie kapitalną partyjkę. Uprzedzam jednak, że grywamy tu niedrogo, bardzo niedrogo...
— Zastosuję się do zwyczaju.
— Złoty człowiek z pana, jak szczęścia pragnę, złoty! Ale szkoda wielka, że nie mamy czwartego... Czekajcie! — zawołał, uderzając się w czoło. — Już mam, będzie i czwarty!
— Któż? — zapytał pan Marcin.
— Komornik ma przyjechać, spodziewam go się lada chwila... będzie więc komplet...
Spojrzałem na pana Karola ze zdumieniem. Dostrzegł to i z przesadną, teatralną jakąś gestykulacyą zawołał:
— Pana dobrodzieja to dziwi?! Szczególna rzecz! Ja zawsze tak w zmartwieniu szukam pociechy. Zresztą jesteśmy z tym panem w przyjaźni. Stara, dobra znajomość; od lat dziesięciu bywa on u mnie po kilka razy na miesiąc i nie tylko ja,