skani i wycałowani przez pana Karola na pożegnanie.
Marcin smagnął biczem i żółta bryczuszka zginęła w oceanie ciemności.
— Uważam, panie Janie, że niebardzo zadowolony jesteś z wizyty.
Pośpieszam zapewnić, że jest wprost przeciwnie, chociaż nie taję, że wolałbym przepędzić te kilka godzin w Białce.
— Zawiozłem cię naprzód do pana Karola, bo ciekawy to okaz w swoim rodzaju: śmieje się ustami, a w duchu cierpi wiącej, niżbyś sobie mógł wyobrazić. Niegdyś zamożny gospodarz — dziś zagrożony ruiną. Od wielu lat nieborak szarpie się, walczy z losem, wymyka się z rąk wierzycieli, wywija, wyślizguje jak piskorz. Inny na jego miejscu od świętej pamięci byłby z folwarku wyleciał, ten trzyma się przecież i siedzi — i kto wie, czy przy sprzyjających okolicznościach nie wypłynie jeszcze, jak to mówią, na czystą wodę. W domu też nie ma szczęścia.
— Dlaczego?
— Żona...
— Ach, ubiera się długo — rzekłem, śmiejąc się.
— Przed obcymi zwykle pan Karol tak mówi, ale my sąsiedzi wiemy, jak jest w istocie. Biedna kobieta!
— Cóż jej jest?
— Jakby melancholia... Kręci się koło gospodarstwa, pracuje, ale nie mówi nic, a na obcych ludzi patrzeć nie może.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/59
Ta strona została skorygowana.