— Niech go jeno wielmożny pan dobrze w garści trzyma — informuje Maciej półgłosem, — bo twardy jest kaducznie, a czasem lubi się potknąć...
Co mi do tego! Niech będzie twardy jak krzemień, niech się potyka, przewraca, wierzga, szaleje, to mi wszystko jedno... Na Lucypera samego wsiądę, tem bardziej, że zdaje mi się, iż przez okno, z poza firanek i kwiatów dostrzegam oczko błyszczące.
Opanowałem kasztana i spojrzałem śmiało ku oknu.
Niestety, oczko było niebieskie...
Gdyśmy już siedzieli na koniach, a pan Marcin wydawał karbowemu jeszcze jakieś dyspozycye, rozległ się tętent i na dziedziniec wpadł nieznany mi jeździec.
— Staś, kochany Staś! — zawołał donośnym głosem pan Karol. — Jak się masz, wzorze punktualności!
Zdawało mi się, że firanka poruszyła się w oknie, i że dostrzegłem oczy czarne... A przecież!...
Ściągnąłem cugle. Kasztan wspiął się i dał kilka nieszczęśliwych szczupaków, tak żem o mało z siodła nie wyleciał.
— Niechże pan dobrodziej przez okno do pokoju nie wskoczy — zauważył pan Karol.
— Wskoczyłbym tam chętnie — pomyślałem w duchu — i wolał przepędzić dzień z paniami, aniżeli uganiać się po polach za głupim zającem.
Pan Marcin zaznajomił mnie ze Stasiem.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/64
Ta strona została skorygowana.