Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

— Proszę cię, Stasiu — mówił pan Karol, wpadając w swój sztuczny humor, a myśląc zapewne o niedoli swej i kłopotach — proszę cię, Stasiu, tak to bywa na świecie. Nie jednakowo los ludzi obdziela. Ty na przykład masz piękne kuzynki, a ja znów mam kuzynów. Ty tylko dwie, a ja! żebyś mnie zabił, nie policzę, tak dużo ich jest.
— Jakto?
— A tak. Pełne miasteczko, aż się roi. Co żyd, to krewny. Jeden w mniejszym, drugi w większym stopniu, ale krewny.
— Przesada!
— Ani trochę; na wołowej skórze nie spisałbym tych wszystkich koligacyj. Tyle tego, tyle tego!
— Zapomnij o nich, sąsiedzie — odezwał się pan Marcin.
— Jabym to może i zrobił, ale oni sami się przypominają. Zresztą, alboż mi z tem źle? Do takich interesów można się przyzwyczaić, jak do cygara lub fajki.
— Ładna mi fajka... piękne cygaro.
— No, juści że nie hawańskie, to prawda, ale kubek w kubek cygaro. Z początku nie robi przyjemności, owszem, sprawia nawet przykrość, później przyzwyczaja się człowiek, a potem już się obejść nie może. Zaciąga się i rano, i przed południem, i po południu i w wieczór. W nałóg to wchodzi. Jabym się już nie potrafił obejść bez swoich cygar, a raczej bez swoich żydów i żydków. Ale, kochany panie Marcinie, zdaje mi się, że mogli-