szkapę Macieja i był tuż za karym wierzchowcem Stasia.
— W garści, panie, w garści! — zalatywał mnie gruby głos Macieja.
Zapewne miało to znaczyć, żebym trzymał konia w cuglach. Zbyteczna informacya. Nie garścią, jak mówił Maciej, ale zębami nawet radbym się był trzymać kasztana, który robił skoki tak gwałtowne i nierówne, że potrzebowałem całego wysiłku, ażeby utrzymać się na siodle.
Trzymałem się też rozpaczliwie, bo pomijając już niebezpieczeństwo, za nic na świecie nie chciałbym spaść, dlatego choćby, żeby nie stracić na porównaniu z tym spokojnym Stasiem, który, pędząc na złamanie karku, najswobodniej palił papierosa.
Jeżeli mam być szczery, to przyznam się, że nie wiedziałem, co się dzieje z zającem, gdzie są charty. Miałem tylko przed oczami karego konia i Stasia, a za sobą słyszałem chrapanie szkapy Macieja.
Nareszcie kasztan zatrzymał się jak wryty, nagle, tak, że o mało przez kark nie spadłem mu przed nogi.
Zanim pomiarkowałem się trochę, już Maciej przywiązywał troczkami do swego siodła zająca, a Staś, puściwszy karemu cugle na szyję, zapalał nowego papierosa.
Za chwilkę nadjechali pan Marcin i pan Karol.
— Brawo! brawo warszawiak! — zawołał pan Karol — na honor lepiej się panu wiedzie na polowaniu, niż przy kartach. Brawo, brawo!
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/68
Ta strona została skorygowana.