mówił, rzucając w powietrze ów pozew — idź na wolę wiatrów, na igraszkę zefirków!
Śmieliśmy się z tej patetycznej przemowy, którą biedny szlachcic z wysokości grzbietu Abdelkadera wygłosił, i byliśmy bardzo radzi z zaimprowizowanego śniadania.
Maciej także się przy nas pożywił, przytroczył mocniej zająca do swej kulbaki, wziął psy na smycz i ruszyliśmy ku Białce.
Jechaliśmy już nie polami, lecz drogą względnie dość równą. Ja ze Stasiem naprzód, starsi panowie za nami, a na końcu Maciej.
Kiedy koń Stasia biegł równym, wyciągniętym kłusem, kasztan, żeby się nie dać wyprzedzić, coraz zarywał galopem.
W trakcie tej jazdy, niezmiernie męczącej, gawędziliśmy.
Pan Stanisław opowiedział mi, że niedaleko Białki trzyma niewielki folwark w dzierżawie i że dopiero przed rokiem powrócił z Niemiec, gdzie po ukończeniu nauk odbywał praktykę gospodarską; że tu u nas trudno jest gospodarować po niemiecku, lecz trzeba się stosować do warunków i łatać biedę jak można.
Wogóle z rozmowy wywnioskowałem, że towarzysz mój jest to skromny, ale energiczny i pracowity chłopiec.
— Nie przykrzy się panu na wsi samemu? — zapytałem.
— Jak to mam rozumieć?
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/71
Ta strona została skorygowana.