Nie zsiadłem, ale stoczyłem się z konia i poszedłem zaraz do swego pokoju, aby się przebrać. Byłem rozłamany, czułem dokuczliwy ból we wszystkich stawach, na nogach utrzymać się nie mogłem.
Przezwyciężyłem się jednak. Wyświeżony, ubrany według ostatniej mody, ma się rozumieć, wszedłem do saloniku.
Była w nim tylko panna Joasia. Podała mi rączkę z bardzo życzliwym uśmiechem.
— Dzień dobry — rzekła; — z przyjemnością widzę, że mój kasztan miał dobrego jeźdźca.
— Nie gniewa się pani, żem go zmęczył?
— O, nic mu to nie zaszkodzi! Ależ panowie pędzili szalenie. Czy to miały być wyścigi? Jeżeli tak, to się bardzo cieszę.
— Dlaczego?
— Bo pan Stanisław zawsze chwali swego konia że taki szybki, a tymczasem pokazało się, że kasztan nie da mu się wyprzedzić.
— Nie, pani, to nie były wyścigi, tylko pan Stanisław chciał uprzedzić panie, że już wracamy, a ja starałem się dotrzymać mu towarzystwa.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony.
— A gdzież się podział pan Stanisław?
— Rozmawia z mamą w stołowym pokoju.
— A panna Krystyna?
Figlarka uśmiechnęła się.
— Panna Krystyna — rzekła — jest trochę cierpiąca.
— Cóż jest siostrze pani? Zdaje mi się, że ją widziałem dziś zdrową.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/74
Ta strona została skorygowana.