— Widział pan Krysię? kiedy?
— Rano, gdy wyjeżdżaliśmy na polowanie. Panna Krystyna była tu, w tem samem miejscu, gdzie pani stoi w tej chwili.
— Cóż za oczy pan ma, że przez ścianę widzą! Istotnie była tu.
— Stąd też wnoszę, że chyba bardzo chora nie jest...
— Nic wielkiego. Trochę się uskarżała na głowę, ale to bagatelka. Na obiad przyjdzie. Ach, otóż i starsi panowie. Ojczulek z panem Karolem. Jaka ja jestem roztrzepana, zapomniałam zapytać o rezultat polowania, ale bo też panowie wpadli jak uragan.
— Rezultat świetny — odrzekłem.
— Lis?
— Nie, ale aż trzy zające.
— To wcale dobrze, bardzo dobrze.
— Tobie zając i sarna, a mnie soból i panna, towarzyszu mój! — odezwał się w progu pan Karol. — Także to się godzi? Uciec, zostawić nas na drodze! Rączki całuję, panno Joasiu, rączki. Nie dziwię się, że ci panowie pędzili na złamanie karku. Gdybym był wolny, miał mniej o dwadzieścia lat i o jakie pół kopy żydów, pędziłbym tak samo. Pokazałbym wszystkim, co potrafi mój Abdelkader, jak się rozbryka. Nieoceniony folblut i, jeżeli mi komornik nie przeszkodzi, to poślę go na wystawę. Złoty medal napewno!
— Medal medalem, kochany panie Karolu — rzekł gospodarz — ale przedewszystkiem obiad. Jeść się chce straszliwie.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/75
Ta strona została skorygowana.