Podano zaraz wazę. Panna Krystyna ukazała się przy stole, śliczna jak marzenie. Duże czarne jej oczy wydały mi się jeszcze piękniejsze, niż wczoraj. Co za szkoda, że nie jestem poetą! co za szkoda, żem nie malarz... opisałbym, odmalował te dwie gwiazdy, do których, ach Władziu, wstyd się przyznać, do których wzdychałem jak student!
Siedziałem naprzeciw niej; z jednej strony miałem za sąsiada pana Karola, z drugiej Stasia, który mówił bardzo niewiele.
Po obiedzie Staś pożegnał towarzystwo, tłómacząc się, że ma w domu pilne jakieś zatrudnienie — i odjechał.
Serdecznie i bynajmniej nie obłudnie życzyłem mu w duchu szczęśliwej podróży i nierychłego powrotu, gdyż nie wiem dlaczego, obecność tego chłopca nabawiała mnie niepokoju.
Odzyskałem humor i mężnie walczyłem ze zmęczeniem fizycznem, z bólem kości, roztrzęsionych na polowaniu. Wesołość nie opuszczała mnie ani na chwilę; opowiadałem o Warszawie, teatrze, literaturze, sam zresztą nie wiem już o czem, ale to pamiętam, że Joasia śmiała się serdecznie, a panna Krystyna słuchała z wielkiem zajęciem.
Niestety, miłą rozmowę przerwał przyjazd proboszcza...
Złożyła się fatalna czwórka, rozstawiono zielony stolik i rad nie rad musiałem opuścić milutkie towarzyszki i oddać się kombinacyom wistowym, których rezultat był mi tak obojętny, jak zeszłoroczny mróz.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/76
Ta strona została skorygowana.