Grałem fatalnie. Pan Karol to się złościł na mnie, to wybuchał śmiechem, proboszcz się dąsał i co chwila robił mi uwagi.
— A dobrodzieju! tak się nie godzi! wychodzić w ten kolor, a pfe! Czy wy tak wszyscy w Warszawie?
Tłómaczyłem się, jak mogłem.
— Karta mi nie idzie...
— Może pod fatalną belką usiadłeś pan dobrodziej — wtrącił pan Karol — bo, proszę cię, bywają takie belki.
— Nie wiem.
— A może... może masz pan do czego innego szczęście, tak jak ja na przykład mam szczęście do żydów.
— Dajcie mu pokój — odezwał się pan Marcin; — ja się domyślam, co memu kochanemu gościowi jest.
— No?
— Polowanie dzisiejsze go zmęczyło... Człowiek z miasta, nieprzyzwyczajony widać do takich forsownych kursów — prawda?
— Zapewne — odrzekłem, — czuję się trochę sfatygowanym, ale to bagatelka, przejdzie.
— Tem lepiej — rzekł ksiądz — po zmęczeniu oto posiedzić sobie wygodnie, odpocząć...
— Ma się rozumieć — dodał pan Karol — nic racyonalniejszego. Najlepszy wypoczynek przy kartach. Ciało, panie dobrodzieju, spoczywa, a umysł pracuje. Szelma Berek, żeby wiedział, jak ja dziś wygrywam i jakie mam szczęście, toby mi zaraz proponował jaką spółkę handlową. Znam ja go,
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/77
Ta strona została skorygowana.