Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

już zaglądają w okienko, a ja jeszcze czuwam. Wreszcie natura upomina się o swoje prawa — zasypiam.
Czuję na swojem ramieniu ciężką dłoń. Otwieram oczy: nad łóżkiem mojem pochylony stoi pan Marcin. Na jego poczciwej twarzy znać troskę, powiedziałbym nawet, że przerażenie.
— Takem się zmartwił — mówi.
— Czem? — zapytuję.
— Sądziłem żeś zasłabł... Kilkakrotnie pukałem do drzwi, nie odzywałeś się wcale; nareszcie, obawiając się nieszczęścia, wszedłem. No, jakżeż się czujesz, kochany panie Janie?
— Zdrów jestem.
— Bogu dzięki, a wiesz która godzina?
— Nie mam pojęcia.
— Dwunasta.
— Nie może być!
— Jak cię poważam, spałeś jak kamień.
— Nic dziwnego, nad ranem dopiero zasnąłem.
— A to z jakiego powodu?
— Nie wiem, nie mogłem spać.
— Wstawajże prędzej, bo już obiad niedługo.
Chciałem się zerwać z łóżka... niestety, przekonałem się, że to niepodobieństwo. Ani ręką, ani nogą ruszyć nie mogłem.
— Panie — rzekłem — ja wstać nie mogę.
— Dlaczego?
— Nie wiem... Niby nic mi nie dolega, a wszelkie ruchy mam skrępowane. Nie jestem w stanie ręką ruszyć.