ścinność — od tej chwili wszakże, ten pan Marcin już dla mnie nie pan Marcin, nie; to ojciec Krysi, to człowiek, od którego może niedługo zażądam, aby mi skarb swój najdroższy powierzył.
Miałem szczerą ochotę skorzystać ze sposobności, że jesteśmy we dwóch tylko, sam na sam i powiedzieć mu o swoich zamiarach otwarcie, prosić o pozwolenie starania się o rękę jego córki. Zdawało mi się, że tak będzie lepiej, legalniej. Dlaczego mam się skradać, jak wilk do owczarni? lepiej iść prostą drogą — pewnie.
Ale z drugiej strony, dlaczego zaraz tak obcesowo, przy pierwszej bytności? Nie, nie, stanowczo nie wypada, za nagle; przyjadę znów do Białki za dwa, trzy tygodnie i wtenczas powiem.
Tak postanowiłem — i zamiast mówić o tem, co mi na sercu leżało, wdałem się ze starym szlachcicem w gawędę o sosnach, dębach, o gajowym, o szkodach w lesie i o różnych gospodarskich kłopotach.
Słuchając opowiadania starego szlachcica, zacząłem uczuwać dla niego coraz większą sympatyą.
Tyle lat, tyle lat, bo prawie od dziecka, przesiedział w tej wiosce zapadłej, z daleka od świata, wśród trosk różnych, kłopotów, niepowodzeń — a przecież nie czuje się ani zmęczonym, ani nieszczęśliwym. Na los się nie uskarża, przeciwnie, byłby najnieszczęśliwszym, gdyby mu gdzieindziej, na przykład na miejskim bruku, żyć kazano.
Stworzył sobie gniazdko rodzinne, takie sympatyczne, miłe, ciche; ma swój maleńki światek, w którym mu dobrze.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/82
Ta strona została skorygowana.