— Żartowałeś sobie z niebezpieczeństwa; mówiłeś że nie spotkałeś jeszcze na tym padole płaczu kobiety, któraby mogła zburzyć twój olimpijski spokój.
— Prawdę szczerą mówiłem.
— Ha! ha! a przecież! Gdzieżeś to nie bywał, kochany kuzynku! Zwiedziłeś prawie całą Europę, znasz wszystkie wielkie miasta, wszystkie stolice, nie mówiąc już o Warszawie, w której jesteś jak w domu. Spotykałeś tyle pięknych, tyle czarujących istot — i nic! Żadna nie stała się dla ciebie niebezpieczną.
— I to prawda — odrzekłem z westchnieniem.
— Przechodziłeś obojętnie obok najpiękniejszych, najwspanialszych kwiatów, aż nareszcie ujrzałeś dziką różyczkę w ustroniu...
— Tak jest, stryjenko, po co się mam zapierać? Tryumf stryjenki jest zupełny. Straciłem spokój, straciłem dawną swoją swobodę... Powróciłem do domu, ale myśli moje, cała moja dusza zostały tam daleko... przy niej...
— Widzę, że albo bardzo dobrze grasz przede mną komedyę, albo też jesteś naprawdę zakochany.
— Nie ośmieliłbym się żartować ze stryjenki; jestem zakochany jak student.
— I cóż myślisz dalej?
— Myślę złożyć swoje losy w ręce stryjenki.
— Co?
— Niech stryjenka wyświadczy mi tę łaskę i zechce pojechać do Białki, pomódz mi, pomówić z rodzicami panny Krystyny... Niech mi pozwolą
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/86
Ta strona została skorygowana.