słego w kwiecie wieku małżonka, mieć w salonie, czy też w buduarze, woreczek jego popiołów, od czasu do czasu spojrzeć na nie, i pomyśleć, że ukochana istota, jest blizko, obok, że możemy ją mieć zawsze przy sobie, nawet w podróży, gdyż to nie cięży. Małżonek żyjący waży od dwustu do dwustu pięćdziesięciu funtów, a jego spopielone szczątki najwyżej dwa. Zresztą nie koniecznie trzeba nosić z sobą całość, można wziąść odrobinkę, szczyptę i umieścić w bransoletce lub medalionie.
— Czy podzielała pańskie zdanie?
— Nie wiem, ale oczy jej robiły się coraz większe, zaczęła uskarżać się na ból głowy, i dała do zrozumienia, że byłoby lepiej, gdyby była pojechała z mężem do Berlina. Nie zaniedbałem nadmienić, że tam właśnie miałaby sposobność zobaczenia pieca kremacyjnego. Zauważyłem, że spogląda na zegar, wstałem więc, ukłoniłem się, i złożywszy życzenia dobrej nocy, zabrałem się do wyjścia. Prosiła, żeby przez całą noc na werandzie paliły się dwie latarnie, żeby brama była zamknięta, psy spuszczone z łańcucha, i żeby stróż czuwał na dziedzińcu do białego dnia. Przyrzekłem, że polecenia te będą wykonane najakuratniej, i że ja także spać się nie położę, lecz przepędzę noc w ogrodzie, aby suma czynników bezpieczeństwa była możliwie największa. Przyjęła to z wdzięcznym uśmiechem, dodawszy, że będzie to z mojej strony poświęcenie prawdziwie rycerskie. Użyła tego wyrazu.
— I rzeczywiście czuwałeś pan przez całą noc?
— Jak najsumienniej, aż do wschodu słońca; nie chciało mi się spać — miałem dość do myślenia. Cieszyło mnie odkrycie, że bawienie dam nie jest tak trudnem zadaniem, jak mi się zdawało; cieszyło spostrzeżenie, że i ja do pewnego stopnia tę sztukę potrafię, a pragnąłem też ułożyć projekt zajmujących dyskusyj na dzień jutrzejszy i następne, do czasu powrotu szanownego małżonka. Pokazuje się panie, że najtrudniej zacząć; najrozmaitsze tematy pchały mi się do głowy — istny tłum pomysłów! Z radości zacząłem śpiewać, a trzeba panu wiedzieć, że pomimo szczupłej korpulencyi i niewielkiego wzrostu, mam piękny, nizki głos basowy. Śpiewałem swego czasu z Niemcami w przyjacielskich kółkach, śpiewałem w chórach, a nawet i solo. Lubię, to i mam ulubione swoje melodye.
— A cóż pan śpiewałeś owej nocy?
— Pieśń grabarzy z „Hamleta,” prześliczny kawałek! Oczywiście w blizkości willi modulowałem głos, aby nie przebudzić pani Berty, ale oddaliwszy się, za ogrodem, na łące pod lasem, śpiewałem pełną piersią, a pieśń rozbrzmiewała po rosie. Dodać należy, że noc była wyjątkowo piękna, księżycowa, drzewa wydawały się jak olbrzymy bajeczne, kąpiące się w potokach łagodnego światła.
— Poeta z pana.
— Biedny człowiek jestem, panie dobrodzieju. Cieszyłem się jak dzieciak, na myśl, że tak pięknie wywiązuję się z zadania, a tymczasem... Opowieść moja dobiega do kresu. Na drugi dzień rolety w willi podniosły się dopiero koło południa, i usłyszałem przypadkowo, jak pokojówka pani Berty mówiła do stróża, że jej chlebodawczyni wstała w jak najgorszym humorze, że jest zła, ma zaczerwienione oczy, i o lada bagatelę wybucha gniewem... Ha, cóż mi tam do tego. Zła czy nie zła, to mi wszystko jedno; ja obowiązek swój pełnię. Pilnuję ją jak oka w głowie,
Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.