innego mówi, a co innego robi. Jest to, jak ktoś słusznie powiedział: sfinks, zagadka. Zaprosiła mnie na obiad, ale sama prawie nic nie jadła, uskarżała się na nudności, i zdawało jej się, że czuje dokoła siebie woń karbolu. Było to złudzenie, albowiem w całej willi i we wszystkich naszych willach karbolu nie mamy. Czuć tylko trochę świeże malowanie, ale to przecież nie karbol, tylko pokost. Zresztą tyle kwiatów dokoła. Zapachy dostarczyły nam nowego tematu do rozmowy, zacząłem o fabrykacyi perfum, i opowiedziałem, z jakich szkaradnych odpadków robią się przedziwne essencye i ess-bouquety, i jakie szczególne metamorfozy sprawia chemia. Piękna pani zaczęła się uskarżać na ból głowy — opuściłem ją więc. Wieczorem dopiero wyszła do ogrodu, czas był piękny, również jak poprzedniego dnia, słońce schowało się za las, księżyc nie wszedł jeszcze na horyzont. Ziemię obejmował zmrok, w górze błyszczały gwiazdki. Zdawało mi się, że taki czas, taka nawpół uśpiona natura, usposabia do marzeń, do myślenia o wielkiej zagadce życia, o światach pozagrobowych, nieznanych, a przez to dla każdej myślącej jednostki tak ciekawych. Co tam wysoko, na Marsie, na Jowiszu, na Saturnie? czy mieszkają tam ludzie? czy duchy naszych poprzedników wyzwolone z ciała, swobodne, lekkie jak eter, uciekają z ziemi w te nietylko okiem, ale nawet myślą niezmierzone przestrzenie, czy zaczynają tam nowe życie? No, chyba tego przedmiotu do rozmowy pan nie zgani?
— Owszem, przyznaję, że jest bardzo zajmujący.
— I właściwy dla młodej, myślącej kobiety?
— Najwłaściwszy.
— A jednak panie, to była kropla, która przepełniła miarę mego nieszczęścia.
— Co pan mówisz?
— Tak, tak. Chodziliśmy długo po ogrodzie, rozmawiając o gwiazdach i o duchach. Wysypywałem przed nią niby z worka wszystkie nagromadzone bezładnie w mojej głowie wiadomości dotyczące tego przedmiotu, dotknąłem zlekka różnych religii i wierzeń, wspomniałem o metampsychozie indyjskiej, dodając, że i nasi zacofani żydzi wierzą w przechodzenie dusz ludzkich w zwierzęta, a nawet w przedmioty martwe i że taka wędrówka pośmiertna nazywa się „giłguł.” Gdy wymówiłem ten wyraz, w moją pannę jakby piorun strzelił. Rzekła wyniośle, że obejdzie się bez mego towarzystwa, że nie może znosić antysemitów, ponieważ są to ludzie bez czci i wiary, i że wyprowadzi się natychmiast z willi, w której zamiast przyjemności i wypoczynku znajduje złe wychowanie, niegrzeczność i przewrotne zasady. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, dopiero po chwili namysłu, zapytałem w czem dostrzegła antysemityzm, kiedy nie mówiliśmy wcale o tym przedmiocie. Odrzekła, że wogóle zna się na aluzyach, zwłaszcza tak przezroczystych jak moje.
— Więc ta pani jest filosemitka?
— Pokazuje się, że semitka, ale daję panu dobrodziejowi uczciwe słowo, że ja o tem nic nie wiedziałem. Piękna pani, to piękna pani; cóż mi do tego, w co wierzy, i zkąd pochodzi.
— Zapewne.
— Zaczęło się piekło.
— Pod jakim względem?
— Piękność wpadła do willi jak uragan, napisała list, pokojówka z tym listem nocnym pociągiem pojechała do Warszawy.
Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.