— Do kogo?
— Do mego kuzyna, właściciela willi.
— Nie rozumiem.
— Zaraz się pan dowie. Dziś o godzinie dziesiątej zrana przyjechał mój kuzyn. Wpadł tu, do mnie, zły i rozgoryczony. „Żeś włóczył moje nazwisko po knajpach, zawołał, to znosiłem, choć mi było ciężko i boleśnie, ale gdy roznosisz moje dochody, tak jak wiatr roznosi piasek po polu, tego nie wytrzymam, to już nad moje siły. Masz! czytaj...” to rzekłszy rzucił na stół list.
— Od pani Berty?!
— Tak.
— Cóż w nim było?
— Najgorsze zarzuty: że straszyłem ją śmiercią i opowiadaniem o grzebaniu i paleniu zwłok, że przez całą noc śpiewałem jakieś przerażające, pogrzebowe melodye, że uprzedziłem ją, iż w tym roku będzie w najbliższem miasteczku i okolicy straszliwa cholera, co ją naraziło na nudności i boleści, że opowiadałem jej o fabrykacyi perfum niedorzeczności wywołujące ból głowy, że nareszcie szydziłem z jej pochodzenia, mówiąc o duszach przechodzących w konia, kozę lub kurę. Że na skutek tego willa jej obrzydła, że wyprowadza się natychmiast, nie czekając powrotu męża z Berlina.
— Ależ czy to są powody do opuszczenia mieszkania.
— Według tej pani, są.
— Kuzyn pański mógł im wytoczyć proces, i drogą prawną zmusić do zapłaty komornego.
— Nie mógł.
— Dlaczego?... przepraszam.
— Dlatego, że z mężem pani Berty łączą go jakieś stosunki, których zrywać nie chce i nie może. Pieniężnicy mają różne między sobą relacye.
— I na czem się skończyło?
— Jak najfatalniej dla mnie. Piękna pani spakowała swoje walizy, z których ośmnaście już odesłano na stacyę, a siedm czeka swojej kolei, mieszkanie nie wynajęte, a kuzyn zapowiedział mi, że jeżeli w przeciągu trzech dni nie znajdę lokatora, to żebym się wynosił ztąd, i szedł w świat, gdzie mi się podoba. Takie to są opłakane skutki bawienia dam. Nie taję, że jedyna moja nadzieja w panu. Zamiast brać lokal w tamtej willi, o którym ogłaszaliśmy, niech pan weźmie ten... po dumnej piękności, a ocali pan tym sposobem człowieka, nie tyle winnego, ile nieszczęśliwego.
— A no, zobaczymy... chodźmy obejrzeć willę.
— Chodźmy — rzekł suchy człowieczek, któremu błysnął różowy promyk nadziei.
Pani Berta, wybrana już do drogi, pozwoliła obejrzeć lokal, tranzakcya przyszła do skutku... rządca był uszczęśliwiony.
— Dziękuję panu — mówił, — serdecznie dziękuję... już nie jestem młody, nie chciałoby mi się włóczyć po świecie, szukać kawałka chleba i dachu nad głową, a tu mi dobrze i spokojnie. Wdzięczność moja dla pana nie ma granic; będę w dalszym ciągu pilnował tych domków, reformował niekiedy świat z aptekarzem, filozofował trochę, i grywał w szachy z Kielmanem, będę słuchał szerokich projektów byłego nauczyciela elementarnego, i tak dowegetuję do końca.
Rządca odprowadził nowego lokatora do stacyi kolejowej, gdy byli już blizko niej, zatrzymał się na chwilę i rzekł:
— Jeszcze słówko.
— Co pan każe?
Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.