Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

je było porównywać do tańcujących wołów, słoni i hippopotamów, ale owe koncepta miały w sobie głęboką treść. Lubiłem także wesołe towarzystwo burszów, bo i sam należałem do nich potrosze. W obłokach dymu tytuniowego, niby w chmurach, siadywaliśmy częstokroć pijąc piwo, reformując świat, stwarzając nowe teorye, mające odrodzić ludzkość i pchnąć ją na nowe zupełnie tory. Anim się obejrzał, jak zeszło mi kilkanaście lat życia w tem otoczeniu. Teorye pozostały teoryami, ludzkość nie weszła na nowe tory, świat się nie zmienił, lecz ja sam uległem pewnej metamorfozie. Ja, i co gorsza jeszcze, warunki mego bytu, także przeistoczyły się z gruntu. Pewnego dnia, spojrzawszy przypadkiem w zwierciadło, ujrzałem, że czupryny już prawie nie mam, że jestem łysy jak Sokrates, a w brodzie mojej przewija się mnóstwo srebrnych nitek. Nie obeszło mnie to wiele, bo cóż tam powierzchowność! Anim ja panna na wydaniu, ani kawaler do wzięcia; nie mam zamiaru występować w rolach amantów na scenie, nie ubiegam się również o posadę subjekta w magazynie towarów bławatnych. Co mi po urodzie?
— Bądźcobądź, jest to piękny dar Boży.
— Jak dla kogo... dla mnie choćbym go nawet posiadał, nie przywiązywałbym do niego znaczenia.
— A nie miałeś pan zamiaru starać się o względy jakiej młodej osoby?
— Ma pan dobrodziej na myśli małżeństwo?
— Oczywiście.
Suchy człowieczek wzruszył ramionami.

(Dalszy ciąg nastąpi.)