Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niby tak i niby nie. Właściwie sam nie wiedziałem, po co ja wracam; ale zdawało mi się, że wrócić trzeba... Zal mi było mego towarzystwa, bibliotek, w których codziennie po parę godzin przesiadywałem, przyjaciół z którymi prowadziłem, dysputy przy kuflu, w obłokach dymu tytuniowego... Szczerze mówiąc, żal mi było nawet starej, grubej szwabki, od której odnajmowałem pokój na poddaszu, ale nie było innego sposobu. Pożegnałem przyjaciół i szwabkę, i znalazłem się w Warszawie... Krewni powitali mnie dość słodko, na drugi dzień mieli miny kwaśne, na trzeci gorzkie jak aloes. Nie podobałem im się stanowczo.
— Dlaczego?
— Z wielu powodów. Jako ludziom bogatym nie była im przyjemna obecność ubogiego krewnego, zwolennikom blichtru i tak zwanego szyku, nie przypadała do gustu moja zaniedbana powierzchowność; raziła ich broda rozczochrana, łysina, surdut źle skrojony, zaplamiony i połatany miejscami. Przestałem u nich bywać.
— A z czego pan żyłeś, z czego utrzymywałeś się?
— Miałem jeszcze trochę resztek, a nie potrzebuję wiele.
— I wziąłeś się pan zapewne do pracy, znalazłeś zatrudnienie, zarobek?
— Zgadł pan dobrodziej, ale tylko w połowie.
— Jakto panie?
— Zatrudnienie miałem, ale zarobku nie.
— Nie rozumiem.
— Bardzo prosta rzecz. Czytywałem gazety w cukierni, grywałem w szachy, chodziłem do bibliotek wertować różne księgi, a wieczorami włóczyłem się po szynkowniach, także dla zatrudnienia.
— Co?
— Studyowałem pilnie gwarę łobuzów nadwiślańskich, zbierałem materyały do „języka andrusów.”
— Miałeś pan zamiar napisać dzieło?
— Albo ja wiem. W ciągu mego życia studyowałem różne przedmioty, ale tak sobie, więcej dla własnej satysfakcyi, aniżeli dla popisu. Dzieło... stworzyć dzieło, panie, to trzeba czasu, trzeba systematycznej pracy... a ja nie do tego. Ja, szczerze mówiąc, jestem... jestem... ludzie nazyzywają takich próżniakami. Czy nie tak?
— Zdaje się.
— Nie jest to definicya ścisła, bo kto jest zatrudniony, ten nie próżnuje.
— Ale też i nie zarabia.
— Temu nie przeczę; lecz wracam do mojej smutnej historyi. Studya nad gwarą łobuzów nadwiślańskich, miały jak dla mnie nadspodziewanie dobry skutek.
— Napisałeś pan dzieło o „języku andrusów?”
— Ale zkąd!
— Więc?
— A no, widzi pan dobrodziej, było takie zdarzenie. Właśnie wychodziłem z szynkowni na Czerniakowskiej, w towarzystwie dwóch dorożkarzy, gdy w tej samej chwili przejeżdżał powozem mój kuzyn, który miał zamiar oglądać jakieś place w tamtych stronach. Zobaczył mnie, o bo mój kuzynek ma bystre oko. Ukłoniłem mu się najuprzejmiej, ale odwrócił głowę, i podniósł ją do góry, jak gdyby dostrzegł coś nader ciekawego na kominie fabrycznym. Nie obrażam się o takie rzeczy, pomyślałem: nie to nie, i poszedłem