Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
Klemens Junosza.
PRZYSIĘGA PANA SYLWESTRA.
OBRAZEK.

(Ciąg dalszy)

— I nie przykrzy się panu?
— Ależ wprost przeciwnie! Wymarzona posada! Błogosławię kuzyna; moje studya nad mową „andrusów,” dorożkarzy, szynkownię na Czerniakowskiej i wszystkie okoliczności, które mnie w to ciche ustronie przywiodły. Mnie jest dobrze, zupełnie dobrze. Siedzę tu od lat pięciu. Kuzyn dotychczas był zadowolony, nazwiska nie narażam na kompromitacyę, aż dopiero teraz... trzeba nieszczęścia! I dokąd pójdę, gdzie się obrócę? A już zasiedziałem się tak, zniedołężniałem, nie mam siły do ponownej włóczęgi i życia bez jutra.
— Ale cóż się stało?
— Nieszczęście...
— Wypadek?
— Zdarzenie, tak, wypadek. Człowiek jest igraszką w ręku losu.
— Nie rozumiem. Może... sprzeniewierzyłeś się pan kuzynowi?
— A panie; ja jestem uczciwy z zasady, cudzego strzegę jak oka w głowie.
— Więc cóż?
— Patrz pan — rzekł wskazując ręką na willę. — Patrz pan... właśnie roleta się podnosi i przez szyby widać damę w batystach.
— Cóż, dama jak dama, młoda o ile dostrzedz mogę.
— Tak, młoda i ładna. O! podnosi rękę, z której opada batyst, śliczna ręka, istny marmur z Carrary! Patrzy na nas, a oczy ma duże, czarne jak piekło. Włosów las, falą spływają na ramiona. Ona o tem wie, nieraz rozpuści je zupełnie, jak płaszcz aksamitny i tak chodzi przed willą lub po ogrodzie. Ona to jest sprawczynią mego nieszczęścia, ale bo też i kuzyn mój. Nie pojmuję, jak mu podobna myśl do głowy przyjść mogła.
— Zakochałeś się pan?
— Jeszcze gorzej.