Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

Kto cyfry wynalazł, ten nie oddał wielkiej przysługi ludzkości... Nieraz o szarej godzinie, kiedy słońce już zajdzie, a noc jeszcze panowania swego nie rozpostrze, w tajemniczym półcieniu o zmroku, Marynia siedząc obok Wiktora na kanapce, gładzi jego czoło blade i szczebiocze słowami pełnemi miłości... On odpowiada na jej pieszczotę pieszczotą, na uściśnienie uściskiem, ale nagle westchnienie mimowoli wyrywa się z jego piersi.
— Czemu wzdychasz? pyta rozmarzona, czemu wzdychasz? Czyż nam źle tak razem, obok siebie, czyż cię już nie zajmuje nasz mały światek, cichy, spokojny, piękny?.. Wiktorku, co tobie? zkąd się wzięło westchnienie...
On ją uspakaja, przekonywa że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, że stanął u szczytu najpiękniejszych swych marzeń — a to westchnienie mimowolne, to jest... to jest, a właściwiej to nic nie jest... tak sobie, czyż to raz człowiek wzdycha bezmyślnie?
Wiktor kłamał — westchnienie nie było bez przyczyny... Z po za obrazu szczęścia, jaki się przed nim roztaczał, wychylały się drobne, małe cyferki, migotały przed oczami, tańczyły... Był to dziwaczny, fantastyczny kadryl cyfr, tańczony w takt oryginalnej muzyki, przypominającej szelest papierów, przeplatanej nieustannemi pytaniami. Nuty do tej muzyki komponował maestro jakiś rudobrody, a zamiast taktów, zwykłych krzyżyków i bemoli, samemi znakami zapytania je upstrzył. Melodja zdawała się powtarzać bezustanku jeden i ten sam wyraz kiedy? kiedy? kiedy?.. a w szalonej galopadzie cyfr, chuda siódemka suchotnica, przyskakiwała do garbatej trójki, pragnąc coś od niej oderwać... napróżno!.. Wówczas, podrygując i kołysząc się komicznie przychodziło tłuste, pyzate zero, niby bankier z pożyczką; za tem zerem drugie, za niem trzecie i czwarte i zaczęły kołować się w wirze szalonym, warjackim, podskakiwać, rosnąć, aż rozpłynęły się jak tło szare, niewyraźne, z którego wnet, jak rzeźba z framugi, wychyliła się typowa twarz człowieka, z rudą brodą, z sarkastycznym uśmiechem, z stereotypowem zapytaniem: „co będzie!“
W takich chwilach Wiktor stawał się smutny, zamyślony, złamany, zdawało mu się, że jest otoczony przez mgłę ciężką, której nawet promienne oczy Maryni rozjaśnić i rozproszyć nie mogły. Życie, niedawno jeszcze tak ponętne, piękne, pełne powabów, dawało mu już uczuć swój ciężar; z pomiędzy róż wychylały się ciernie, ostre kolące, dokuczliwe... Był on jak ów poeta, który pobiegł na skraj lasu podziwiać przepyszny zachód słońca oblewający obłoki złotem i purpurą a spotkał się z ostremi żądłami komarów chciwych jego krwi, z massą czarnych mrówek, z milionami much brzęczących mu nad uchem.
On patrzył zachwycony na malowniczy krajobraz, na cuda przyrody, na słońce zachodzące wspaniale... podziwiał dziwną harmonję natury, napawał się balsamicznym oddechem pól i lasów i już miał cały swój zachwyt, całe uniesienie ubrać w prześliczną rymów sukienkę, gdy w tem chrabąszcz, rozpędzony w locie, uderzył go z całym impetem w oko i w jednej chwili ściągnął z nieba na ziemię. Co to jest? pytał Wiktor nieraz sam siebie podczas nocy bezsennych, co to? W tak krótkim czasie świat się zmienił. Niby ten sam, a nie ten; niby piękny, ale chłodny... niby harmonijny, a jednak jakieś dzikie zgrzytania ma w sobie! W delikatnem tchnieniu wiatru słychać przytłumione westchnienie, a nawet ta brylantowa rosa, która kwiaty stroi rankami nie wiadomo zkąd, z wody czy z łez gorzkich powstała.
Biedny chłopak, biedna Marynia, nie domyślali się może że wchodzili w ten okres życia, w którym romans się kończy — a zaczyna powieść na tomiast...
Przejście od jednego do drugiego jest nie rażące, spokojne i nienagłe, a los bywa w tym razie tyle dla ludzi łaskawym, że ich obdziera ze złudzeń powoli, ze wspaniałego bukietu marzeń odejmuje systematycznie po listeczku, po kwiatku, po gałązce. Delikatnym bywa niekiedy ten los, łaskawca poczciwy.