Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

Z każdym dniem kochające kobiety znajdowały w malcu nowy jakiś przymiot. Mądrość, roztropność, dowcip objawiały się w każdem jego spojrzeniu. Oprócz tych wysokich zalet moralnych, chłopak odznaczał się także kolosalnym apetytem, którego pierś słabowitej i cierpiącej matki zaspokoić nie mogła. Przyczyniało to rodzicom nie mało ambarasu i kosztów; trzeba było przyjąć do domu jeszcze jedną osobę — a smutny stan zdrowia młodej matki wymagał także pieczołowitości i częstych wizyt lekarskich.
Widział to dobrze Wiktor, że jego śliczna Marynia codzień bledszą i szczuplejszą się staje, zasięgał porady znakomitych specyalistów, kupował lekarstwa, różne środki wzmacniające, przynosił do domu stare wina i pocieszał się tą nadzieją, że jego ukochana przyjdzie do siebie i że w lecie, na świeżem powietrzu, odzyska utracone zdrowie... Matka, po kilkomiesięcznym pobycie odjechała do miasteczka, do domku swego do pracy — a życie młodych małżonków powróciło do dawnego trybu. W życiu tem, z pozoru, wszystko było niby jak dawniej, a jednak... jakże inaczej. Jakiś cień, ledwie dostrzeżony, cień smutku i zwątpienia, tułał się po mieszkanku Wiktorów. Gość, którego najmniej spodziewano się, rozpanoszył się tam na dobre. Przed dwoma laty, gdy w domku na ustroniu, w odludnem miasteczku, dwoje szczęśliwych, kochających się ludzi układało plany rozkosznej przyszłości, nie mieli tego na myśli, że rumieńce kwitnące na twarzy Maryni mogą zblednąć, że jej głos dźwięczny i metaliczny nabierze suchego brzmienia a śliczna, zaokrąglona rączka zeszczupleje tak bardzo... Ktoby w chwilach szczęścia myślał o takich rzeczach? któż, zapatrzony w złote gwiazdy i lazurowe obłoki, pamięta że po ziemi snują się gady różne i robaki...
Życie oblewa marzycieli strumieniami zimnej wody, rozwiewa jak dym najpiękniejsze złudzenia młodości, budzi rozmarzonych szczęśliwców, ściąga ich na ziemię i woła: żyjcie, cierpcie, walczcie, pijcie po kropli z kielicha goryczy, aż dotąd dopóki dna w tym kielichu nie ujrzycie.
Budzą się więc rozmarzeni — idą posłuszni przez ciernie i głogi i krwawią sobie dłonie. Z początku miotają się i szarpią, płaczą, lub złorzeczą — ale gdy cios za ciosem uderzać zacznie, gdy każdy dzień nową troskę przynosi — wtenczas zwieszają głowy w pokorze i dźwigają brzemiona swoje milcząc... z rezygnacyą... Co wieczór dziękują Niebu, z westchnieniem, że dzień się już skończył, że ten sam nie powróci drugi raz... Czasem z piersi przygnębionej ciężarem wyrwie się mimowolny wykrzyknik: — co dalej? zapytanie jakieś bolesne, a przytem wzrok zwraca się na małe istotki, dla których radziby nieba przychylić... Niestety, na to zapytanie, podobne do niezgłębionego morza goryczy — nie masz odpowiedzi najczęściej... Widzi się przed sobą i przed temi małemi istotami, noc czarną, tajemniczą, pełną zagadek, których rozwiązania szukać nawet nie śmiemy...
I czasu nawet braknie na rozwiązywanie takich zagadnień; troska o dziś, o jutro, każe zapominać o dalszej przyszłości — i oto żyją biedni ludzie z dnia na dzień, z godziny na godzinę niemal — aby dalej, dalej, aby zepchać dzień i niby odpocząć w nocy...
„Niby“ odpocząć powtarzam — bo ciężkie są te noce, bezsenne najczęściej, smutne... przerywa je chwilami jęk ukochanej a cierpiącej osoby, i wbija się jak sztylet w piersi... Noc otula świat mrokiem czarnym, w którym nieszczęśliwy dostrzega złowrogie widma i fantomy — a kiedy poranek te mroki rozproszy, wtenczas już nie widma, nie utwory imaginacyi, lecz rzeczywiste, realne troski na myśl przychodzą... Zaczyna się dzień i przynosi z sobą podarunek zwykły, pytanie; czem jego potrzeby opędzić.
Bohater niniejszego opowiadania należał do szeregu tych cichych, zwyczajnych pracowników, którym odrobina oświaty wytworzyła wiele potrzeb — a z drugiej strony, nie dała im możności zaspokojenia tych wymagań. On pragnąłby dać swej rodzinie byt, wygodę względną — a praca, jaką się trudnił, nie dawała mu odpowiedniego zarobku...
W tych sprzecznościach zawiązują się węzły