Od czasu do czasu tylko z fajki ogromnej kłęb dymu wypuścił, z taką mocą, iż zdawało się, że pół ducha pana Bartłomieja uwięzło w tym blado-niebieskim obłoku...
Wzdychał biedaczysko, a snać ciężko mu było na sercu, bo trzy takie westchnienia mogłyby śmiało wiatrak przez kwadrans obracać.
Obok, w sąsiednim pokoju spoczywała pani okrągła i nizka wprawdzie, ale za to pełna energji i bochaterskiego serca.
Trzeci pokój zajmowany był przez dwa fijołki, albo lepiej przez dwie różyczki — lub co prawdziwiej, dwie powonijki rozkwitłe i pełne, dwie pociechy państwa Bartłomiejostwa...
Do tych dwóch piwonijek wzdychało co najmniej pół powiatu, a podziwiały je cztery parafje sąsiednie i cztery filje tych parafji.
Pan Bartłomiej mówił sam do siebie, — z urywanych wyrazów, wydobywających się z pod rudych jego wąsów, można było dosłyszeć kilka zaledwie, i to nie mających napozór żadnego pomiędzy sobą związku.
— Siedm pokoi... Kunegundzia.. Mosiek... takie dostojeństwo... ha! Dziej się wola Boża... że trzy tysiące na hypotekę... ale honor... Rózia i Fruzia....
Fajka z łoskotem upadła na ziemię, pies zaszczekał przed domem... pan Bartłomiej zachrapał i usnął...
Strona:Klemens Junosza - Sen pana Bartłomieja dziedzica Psiej-Wólki.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.