Zgryzł pan Jan w milczeniu gorzką dorożkarską pigułkę i pojechał do hotelu. Tu na bardzo delikatne zapytanie: czy jest numer, szwajcar odpowiedział obojętnie:
— Jest, ale za dwa ruble.
To „ale” ubodło ex-dziedzica Pieprzykowa. Jakto? więc on, kapitalista, człowiek mający podnieść przemysł kraju, nie wygląda na to, żeby bez trudności mógł zapłacić głupie dwa ruble na dobę?!
To téż rzekł:
— Ja nie chcę numeru ale za dwa ruble, lecz mieszkanie za pięć rubli dziennie...
Nie zgadzało się to z ideą oszczędności, ale przecież wypadało pokazać téj hołocie kim się jest.
Skutek był natychmiastowy.
Szwajcar sztywny, jakby dyszel połknął, zgiął się natychmiast niby trzcinka i rzekł z wielką uniżonością:
— Natychmiast, jaśnie panie.
I kazał zaprowadzić państwa Grabskich do tego samego numeru, który był ale za dwa ruble.
Tak to w Warszawie, nawet mniéj inteligentna ludność umie poznać się na człowieku, który szanuje swoję osobistą godność i daje do zrozumienia kim jest.
Pierwsze kilka dni przeszły na wyszukiwaniu mieszkania, sprawieniu mebli i tak zwaném urządzaniu się, a ponieważ, pomimo największéj oszczędności, niepodobna wymagać, aby się porządny człowiek miał bez jakich takich gratów obchodzić, więc tysiąc kilkaset rubli pękło jak nic.
Ale za to było mieszkanko eleganckie i bardzo wygodne.
Ponieważ wedle projektów pana Jana, cała rodzina miała się oddać pracy, a każda praca ma to do siebie, że wymaga cichości i spokoju, więc urządził sobie wspaniały gabinet z oddzielném wejściem, żonie również i pannie Stefanii także; oprócz tego mieli piękny salon, przeznaczony do wspólnych narad o oszczędności i pracy, pokój jadalny... etc...
Urządziwszy się w ten sposób, postanowił pan Grabski jeszcze miesiąc odpocząć... i przez ten czas rozejrzéć się po Warszawie, oraz zawiązać pewne stosunki i znajomości, tak konieczne do puszczenia kapitałów w ruch o ile można najbardziéj produkcyjny... Stefcia ze swéj strony czyniła podobnie; ponieważ zaś praca guwernantki wyszła z mody, drzeworytnictwo spowszedniało jeszcze bardziéj niż krój sukien i maszyna, a do uprawiania sztuk pięknych nie posiadała odpowiedniego talentu, przeto postanowiła znaleźć takie rzemiosło, które byłoby i oryginalném i ekscentryczném i dającém duży dochód.
— Szewcem będę, — rzekła sama do siebie, — szewcem! Ja córa rodu posiadającego portrety swych przodków. Ja, szlachcianka z krwi i kości, słabą ręką kobiecą dam policzek zastarzałym uprzedzeniom szlacheckim, własnemi rękami wyciągać będę skórę, wbijać sztyfty ciężkim młotem... Ha, trudno, gorzka ironia losu nie dozwoliła mi użyzniać potem czoła ukochanéj ziemi pradziadów... lecz w skromnéj rzemieślniczéj pracowni zdołam wyrobić sobie samodzielne i zaszczytne stanowisko...
Urzeczywistnieniu tych wzniosłych idei, nic nie stało na przeszkodzie i panna Stefania pięknego poranku zasiadła przy warsztacie w magazynie obuwia damskiego. Naturalnie, włożyła odpowiedni do rodzaju swego poświęcenia się kostium. Kosztownie skromna suknia otaczała jéj wiotką postać, olbrzymi kołnierzyk wycięty osłaniał część szyi i białego gorsu pracownicy, a skórzane mankiety i przepyszny safianowy fartuch, dopełniały całości tego stroju.
Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.