Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

— O, na to bym się nie zgodził, — wtrącił pan Jan, — wszystko z siebie zrobię, nie będę spał, w razie potrzeby nie będę palił, gotów jestem cały dzień chodzić pieszo po bruku, ale jeść przytém muszę, bo to bardzo naturalne, na to przecież człowiek żyje... to jest chciałem powiedziéć, na to człowiek jada, aby żył, no, a jakbym nie jadł, tobym umarł.
— Fe, co téż ty mówisz, mój mężu.
— No, ja tak tylko naprzykład.
— Ja wiem, ale czasem można w złą godzinę wymówić.
— Nie obawiaj się duszko; jeśli o tém wspomniałem, to tylko dla tego, abym tém wyraźniéj uwydatnił, ile trudów znosi szanowny nasz gość...
— A panie dobrodzieju, pochwała to niezasłużona... cóż ja tak wielkiego robię...
— Przepraszam, szanowny panie, przepraszam... za pozwoleniem, któż bardziéj może szanować ludzi czynu i cenić ich pracę, niż ja i cała moja rodzina; wiesz pan przecie, że ja sam jestem przemysłowcem, a moja córka także darmo chleba nie jada...
— Ma pani jakie zatrudnienie?
— Co to zatrudnienie!? ona cały dzień od świtu do nocy przy warsztacie pracuje jak najzwyczajniejszy rzemieślnik.
— Jak rzemieślnik! — zapytał Walter, udając zdumienie.
— Istotnie, — odpowiedziała zarumieniona panna, — ja... pracuję w warsztacie szewckim.
— Pani? czyż to pododna? czym się nie przesłyszał, pani, córka tak szanownego obywatela, dziedziczka tak pięknego nazwiska, w szewckim warsztacie, z szydłem w ręku, to nie do uwierzenia doprawdy!
— My nie mamy żadnych przesądów i uprzedzeń kastowych, — mówiła panna spuszczając oczy jak pensyonarka, — ja i ojciec mój szanujemy wszystkich ludzi pracy i mniemamy, że ona tylko jedna podnosi i uszlachetnia ludzi.
— O pani! dziś widzę, że moje idee i marzenia społeczne nie są utopią, ani mrzonką, lecz wchodzą w tyle pożądaną fazę rzeczywistości, nie weźmiecie mi więc państwo za złe, że wyrażę dla całego domu waszego cześć i uwielbienie bez granic.
To mówiąc, patrzył tylko na pannę Stefanię, dając jéj do zrozumienia, że ta cześć i to uwielbienie bez granic, jéj się wyłącznie należy.
Rumieniec okrył jéj twarz: wzruszona w wysokim stopniu, wybiegła do swego pokoju, aby ukryć to wrażenie.
Więc znalazł się nareszcie człowiek, który się dziwił temu, że ona, córa swych przodków, pracuje w warsztacie, że od świtu do nocy dźwiga ciężki młot w swojéj rączce tak drobnéj.
Nareszcie więc jest ktoś, co to poświęcenie pojmuje, co je podziwia, uwielbia, co może wreszcie pokocha tę bohaterkę idei, nazwie ją w duchu kapłanką pracy... dziewicą Orleańską szewckiego rzemiosła. A cóżby było w tém złego?
Daremnie kusiłbym się o spisanie tych snów i marzeń rozkosznych, które kołysały młodą osobą po odejściu Waltera... Rozpuściwszy i uwolniwszy z więzów i splotów swe przepyszne włosy, które w fantastycznych zwojach roz-