Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma się rozumiéć, ja téż dla Waltera mam wysoki szacunek, to godny chłopak, a jaka głowa! Stefciu, co to za głowa, powiadam ci jak karmelicka bania!
— Co téż ojciec mówi!?
— Ale, już ja wiem co mówię, nic a nic nie przesadzam, zobaczysz, że on kiedyś będzie milionerem.
— Z całego serca mu tego życzę...
Pan Grabski zastanowił się nieco.
— Ty mu życzysz z całego serca?...
— Cóż w tém dziwnego? dobry człowiek.
— Ha, wreszcie kto wie? różnie bywa na świecie... możeby to wreszcie było i nieźle... kto wie, może byłoby dobrze, naprawdę. Stefciu, hę, jak ty myślisz, to byłoby bardzo dobrze nawet...
I wybuchnął śmiechem po szlachecku z całego brzucha, otworzył ramiona i powtarzał ściskając córkę w objęciach:
— Co Stefciu? hę, bardzo dobrze, pani Walter... a co komu diabli do tego, alboż to ja także nie przemysłowiec?
Stefcia zapłoniona wydobyła się z objęć ojcowskich.
— Nie trzeba tak dalece naprzód przewidywać, mój ojcze.
— Co chcesz, to łatwo przewidziéć: chłopak gładki, otarty, miły, no, a ty téż, od ojca możesz to usłyszéć, śliczna jesteś dziewczyna...
— Dziękuję ojcu za komplement, ale gusta są różne...
— No, ale tak gdyby...
— Jakto gdyby?
— No, żeby dajmy na to on się w tobie wziął i naprzykład zakochał — to co?
— To, to ja nie wiem — odpowiedziała Stefcia.
— No, to już interes na pół skończony. I ja kiedyś byłem młody, a znam kobietę jak swoję własną kieszeń: jak ci powie: — namyślę się — to bądź zdrów, jak powie znowuż że „nie wiem”, to nic nie pytaj, tylko idź do jubilera i każ robić obrączki.
Pan Oskar popisywał się dobrze, coraz to nowe interesa prowadził, coraz to Grabskiemu kilkaset rubli zarobionych przynosił i zdołał sobie zjednać najzupełniejsze zaufanie szlachcica, postępował téż z wielkim taktem. Większych sum nigdy nie żądał, oznaczonego terminu nie chybił, z każdéj operacyi najpunktualniéj się wyrachowywał, a chociaż pan Jan postępowaniem swojém upoważniał go do pewnéj poufałości, on jednak zawsze pełen był uszanowania i nie przekraczał granicy przez etykietę nakreślonéj.
O swoich stosunkach rodzinnych, o przeszłości mówił bardzo mało, zapytań w tym przedmiocie starannie unikał i zręcznie zawsze umiał rozmowę od tego punktu odwracać.
Panna Stefania pozując na wielką pracownicę, wstawała bardzo rano i dążyła do pracy przez ogród Saski. Wiedział o tém Oskar i również o świcie zabierał się do pracy około nadania swéj powierzchowności najbardziéj miłego i przyzwoitego wyglądu.
Był czerwiec. Wiosenne słońce jaśniało w całym blasku swoim, kasztany kwitły, bzy roznosiły woń cudowną. Słowiki odzywały się w krzakach i wszystko usposabiało do miłości, do gołębiego gruchania.
Narcyz biały kołysząc się na cienkiéj łodyżce, kokietował świeżo rozkwitłą różyczkę; w zielonym jak szmaragd trawniku stokrotki tuliły się do bratków, zapóźniony fiołek chował się w trawie... a ponad tém wszystkiém unosiły się gromady wesołych wróbli, tych swawolników krzykliwych, co to kochają się i biją nieustannie, czubią i lubią, jak pewna szlachta, któréj narodowości nie chcę wymienić.
Rano po wschodzie słońca pusto