Walter i Stefania długo chodzili po ogrodzie: już słońce zaczęło nie żartem dopiekać, pensyonarki uciekały z ogrodu, chłopcy w mundurkach porzucali piłkę, emeryci kryli się w cień, ogród zaczął się napełniać, widać było jakichś wygolonych paniczów z pustemi tekami w rękach, wielkie zielone wozy wiozły dekoracye do letniego Teatru, a oni jeszcze chodzili, jeszcze rozmawiali ze sobą.
Na drugi dzień znowuż, przypadek niby sprowadził ich w to samo miejsce i owe urocze poranki powtarzały się co dzień.
Raz Oskar zaproponował pannie Stefanii przechadzkę po Botanicznym ogrodzie. Przystała na to chętnie i wnet jak za dotknięciem czarnoksięzkiéj laski, zjawił się elegancki powozik, w którym oboje pomknęli przez Nowy-Świat i aleje.
W Botanicznym ogrodzie było cudownie. Zapach, cień, miły widok najpiękniejszych kwiatów, śpiew ptastwa kryjącego się w cienistych klombach, pieściły zmysły każdego, co o świeżym wiosennym poranku zajrzał w to ustronie...
Cóż dopiero dwoje młodych ludzi.
Tam to pod cieniem okazałego klonu, na ławeczce, na któréj tyle zakochanych na złość pisującym do Kuryera emerytom rzeźbi swoje cyfry, Oskar odważył się powiedziéć pannie Stefanii, że ją kocha.
Wyznanie to przyjętém zostało w milczeniu, — odpowiedzią był mu szczery uścisk dłoni i wymowne, pełne wdzięku habrowych oczu spojrzenie.
Tegoż samego wieczoru, Walter miał dłuższą konferencyę z panem Janem i został przyjęty, ucałowany, pobłogosławiony przez obojga rodziców.
Trafiło się jeszcze tego wieczoru kilka osób, pan Jan wydobył z piwnicy parę butelek omszałych, jeszcze z Pieprzykowa przywiezionych i wychylano toasty za zdrowie i pomyślność młodéj pary.
Była już może dziewiąta, kiedy służący zaanonsował pana Januarego i Piotra Jadźwińskich.
— Kochanych sąsiadów! drogich moich przyjaciół! — wołał gospodarz z radością. — Kopę lat panie dobrodzieju... kopę lat...
— Coś ci panie Janie wesoło, — rzekł posępny jak zwykle January...
— No, jakżeż chcecie u diabła? zaręczyny mojéj córki! i wy wypijecie za jéj pomyślność.
— No, Piotrku, — ozwał się stary Jaźwiński, — trafiliśmy tedy jak kulą w płot.
— Tarde venientibus ossa, — szepnął Grabski.
Piotr zbladł jak kreda, ale milczał. Spojrzał na swego szczęśliwego rywala, zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, spojrzał mu w oczy, jakby chciał przez nie samo dno duszy zobaczyć, — a zbliżywszy się do panny, ujął ją za rękę i rzekł:
— Niech pani życie będzie tak miłém, jak ja pani życzę, niech cię mijają wszelkie troski i cierpienia, nie zaznaj goryczy zawodu ani żółci zwątpienia, bądź pani szczęśliwą w najobszerniéj pojętém znaczeniu tego wyrazu... A jeżeliby kiedy broń Boże, jakieś nieszczęście, jakiś cios losu, to pamiętaj pani, że w stronach w których wzrosłaś, w których wychowałaś się, jest człowiek, na którego zawsze możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata, kiedy mu czém inném dla pani być niewolno.
To mówiąc, pocałował ją w rękę. Oskar widząc to, zrobił niecierpliwy ruch.
Pan January bez ceremonii wziął go za guzik i rzekł:
— Moj młody panie, nie zżymaj się tak bardzo, znali się oni od dziecka, a wierz mi, że nasza stara przyjaźń to szczere złoto, więcéj ona warta od waszych nowomodnych zagranicznych romansów.
Zanosiło się burzę. Zażegnała ją na
Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.