tę nieustanną bieganinę posłańców znoszących najrozmaitsze towary, ten rejwach, zamęt, tuziny szwaczek siedzących nad tak zwaną wyprawą, modniarek przychodzących z miarą i bez miary, przymierzających, poprawiających, wykończających rozmaite suknie i tym podobne słodycze życia, nieodłączne od owych ziemskich aniołów, którym z woli wyższéj kazano zająć miejsce żon w naszych domowych ogniskach.
Panna Stefania po raz pierwszy w życiu zapewne nie miała czasu i była istotnie zatrudnioną. Pomimo tego jednak znajdowała chwile, w których oddawała się marzeniu i zamyślona przędła złote nitki snów o przyszłości.
Czy była szczęśliwą w przeddzień szczęścia? Zapewne — ale czemuż jakaś troska, jakaś chmurka widoczną była na jéj czole?
Może to był taki kaprys kobiecy...
Pan Jan konferował długo z przyszłym zięciem.
Właśnie obydwa w gabinecie naszego przemysłowca zajęci byli obliczaniem pieniędzy, które wycofane z interesów i zgromadzone razem, stanowiły bardzo przyzwoitą sumkę. Było ich, dzięki zręcznym obrotom Oskara, około dwunastu tysięcy rubli, a Grabski nie posiadał się z radości, że zagospodarował się, umeblował, utrzymał dom w Warszawie więcéj niż przez rok i zaledwie trzy tysiące rubli z kapitału naruszył. Przy takim zięciu jak Oskar obiecywał on sobie, że na przyszły rok żyć będą z samych tylko zysków i że zaczną kapitał pomnażać. Oskar utrzymywał go w tém słodkiém przekonaniu, zapewniając, że po latach kilkunastu kapitalik szanownego papy da dostateczną podstawę do założenia wielkiego domu komisowego, na jednéj z pryncypalnych ulic Warszawy, pod firmą: Grabski et Walter.
— A przepraszam cię, mój Oskarku, tak być nie może...
— Nie chce więc pan, żeby nazwisko jego figurowało na uczciwéj firmie handlowéj?
— Owszem, chcę i pragnę — ale chcąc żeby było sprawiedliwie, muszę zmienić firmę: powinno być Walter et Grabski — zawsze głowa naprzód — no, a tego ci sam diabeł nie zaprzeczy mój Oskarku, że głowę masz nie od parady.
— Doprawdy, pan mnie zawstydza swoją dobrocią...
— Pan, pani cóż to ja tobie za pan. Zabawny chłopak, ja mu oddaję jedyne dziecko, a on mnie panem nazywa.
— Przyznam się, że nie śmiałem jeszcze w téj chwili.
— W téj czy w dziesiątéj, wszystko jedno, zawsze przecież jestem dla ciebie ojcem i proszę cię, żebyś mnie tak nazywał. Wprawdzie jeszcze nie jest po ślubie, ale ślub to tylko formalność, a słowo grunt. Wprawdzie zawsze byłem wyższy nad przesądy — ale przecież słowo szlacheckie coś znaczy, choćby dla tego, że jest szlacheckie...
Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.