Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

Niebawem nadszedł téż komisarz i jakaś dama, czerwona jak piwonia, zaalterowana, w czepcu na bakier, w chustce na potężnych ramionach.
Stróż z miotłą w ręku kłaniał się rewirowemu, nie wiedząc co to wszystko znaczy.
— Stróż, — zawołał komisarz, — ty widział tego pana z pierwszego piętra?
— Widział, wielmożny komisarzu...
— A ty nie widział, czy on w nocy wychodził z domu?
— Nie, nie widział...
— A wczoraj był u siebie?
— Jo nie widział.
— Tak cóż ty widział?
— Ja nic nie widział, — tłómaczył się stróż, miętosząc czapkę w ręku... i dodał:
— A zreśtom tak czy tak, zawdy mnie koza nie minie...
— A to dla czego?
— Bo jak ino co w kamienicy, tak zara najpierw stróza do kozy.
— Głupi jesteś, rozumiesz.
— Rozumiem wielmozny panie.
Policya udała się wprost do mieszkania Waltera... Dama uśmiechała się tryumfująco.
Drzwi były zamknięte wewnątrz.
— Proszę otworzyć! — zawołał policyant.
Odpowiedzi nie było.
Zaczęto kołatać z całych sił.
Milczenie.
Pan Jan zbudzony przez hałas, wstał, wyszedł do przedpokoju i blady, wystraszony, przez dziurkę od klucza przypatrywał się téj scenie, nie mogąc zdać sobie sprawy co to wszystko znaczy.
Kołatanie do drzwi nie pomagało, posłano tedy policyanta po ślusarza i niebawem nadszedł chłopak z pękiem wytrychów, któremi próbował zbadać tajemnice angielskiego zamku...
Twarda sprężyna zamku, zmiękła wobec mądrości ślusarskiéj, — drzwi otwarto, ale pokój był pusty.
— Nie ma go, — rzekł komisarz.
— Nie ma, nie ma, krzyczała zrozpaczona kobieta, aber to jest jego photographie, — rzekła wskazując na portrecik wiszący na ścianie.
— W takim razie, bądź pani spokojna, znajdziemy go, — mówił urzędnik policyjny i wydobywszy książeczkę, notował: oczy czarne, włosy czarne, nos umiarkowany, broda umiarkowana, podbródek umiarkowany... — już teraz go nawet w piekle poznają...
Niewiele to ucieszyło zrozpaczoną damę, biegała ona po pokoju, zaglądała w kąt każdy, nareszcie wyjrzała przez okno.
— Herr Jezus, — krzyknęła, — on tu nie ma, aber jest sznur! postronek, lina!
U okna zawieszony był tęgi sznur.
Przekonano się więc, że ten którego poszukiwano, uciekł.
— Uciekł, w skutek zwąchania pisma nosem, pierwszy dowód tożsamości osoby, — zauważył urzędnik policyjny, — ale kiedy uciekł?
— Juźcić w nocy, bo w dzień nie mógłby tego uczynić, ludzie chodzą. Widocznie plan miał już dawno ułożony i spuścił się po sznurze na podwórko i przez nowo budującą się oficynę drapnął.
— No pani, — rzekł komisarz do damy, — to już przepadło, już on nie głupi tu wracać, założyłbym się, że czmychnie! to figura handlująca, ma paszport zagraniczny.
Na te słowa dama padła zemdlona, sześciu policyantów ledwie ją zaniosło do dorożki, w któréj ze wszystkiemi właściwemi w tych razach ceremoniami, odwieziono ją do szpitala.
Drzwi mieszkania Waltera opieczętowano i oddano rządcy domu pod dozór.
Gdy się to wszystko działo, pan Jan ubrał się naprędce i uchyliwszy drzwi, bardzo uprzejmie zaprosił komisarza.
Ten widząc porządnego obywatela, wszedł i zapaliwszy cygaro, oświadczył gotowość udzielenia wszelkich objaśnień.
— Co ten młody człowiek przewinił?
— Głupstwo, ożenił się rok temu na