odrodził go do pewnego stopnia.
Człowiek ten szukał pracy i brał każdą jaką znalazł... Chodził do dozoru przy budowie domów, brał do przepisywania papiery, zajmował się rachunkami u kilku kupców, a każdy grosz zarobiony oddawał córce, która otoczyła go prawdziwie macierzyńską pieczołowitością, sama sobie od ust odejmowała, aby jemu tylko dogodzić, aby mu jakiś smaczny kąsek kupić.
Trudno to było staremu przyzwyczaić się do nowego życia, ale ostatecznie czego to człowiek nie zniesie, gdy musi?
Stefcia pomizerniała, zbladła, ale nieszczęście które przeszła, wypiękniło jeszcze, uszlachetniło jéj twarz, a co ważniejsza, uszlachetniło duszę...
Bo wierzcie mi, nieszczęście, to w pewnych razach nieoszacowana rzecz, to szkoła, która wielu ludzi dobrego nauczyła, ono to jest: jak śmiały i ryzykowny lekarz, który powiada: będziesz zdrów albo umrzesz i ono tak samo: albo wyda z siebie moralnego trupa, albo téż uzdrowi duszę zupełnie.
O ile panna Stefania z poprzedzających rozdziałów była potrosze śmieszną, wiecznie pozującą tylko, niesympatyczną, o tyle biedna dziewczyna z Solca, zasługiwała na zupełny szacunek i cześć.
I ona sama czuła, że się w niéj olbrzymi przewrot dokonał.
Uczucie, jakie żywiła dla Waltera, zamieniło się w pogardę, a myśl natomiast zwracała się coraz częściéj w strony rodzinne, tam, gdzie się według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował ów Piotr, tak mało mówiący o swoich uczuciach, a tak kochający jednak, tak ciągle zajęty pracą, a tak nie chwalący się z tego.
Przed oczami jéj stanął ów pamiętny dla niéj na całe życie wieczór zaręczynowy, w którym on odepchnięty, odrzucony dla kogoś obcego zupełnie, nie skarżył się, ani nie dał poznać po sobie, jak go to głęboko, boleśnie dotknęło, tylko życzył szczęścia, a życzył szczerze — i powiedział odchodząc:
— Pamiętaj, że broń Boże nieszczęścia, w rodzinnych stronach, w których wychowałaś się i wzrosłaś, znajduje się ktoś, na kogo możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata.
Co za różnica między jednym i drugim! Lecz gdzież on teraz? czy wrócił już do kraju, czy się nie zmienił, czy nie znalazł kobiety, któraby go umiała pojąć i ocenić — czy przyjdzie jeszcze kiedy, czy wróci?
I takiemi zajęta myślami, powracała pewnego wieczoru przez Nowy-Świat ku domowi, gdy w tém tuż przed nią stanął młody Jaźwiński w swojéj własnéj osobie.
— Panno Stefanio! — zawołał, chwytając ją za rękę — co to jest! żałoba!?
Nie odpowiedziała mu, bo zemdlona upadła, uderzając głową o twardy głaz uliczny.
Nie zważając na gromadę gapiów chciwych widowiska, Piotr pochwycił ją na ręce jak dziecko, roztrącił tłum
Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.