i szybko wpadł ze swoim ciężarem do apteki.
— Ratujcie panowie tę damę, gdyż zemdlała na ulicy...
Wkrótce przywrócono jéj przytomność. Jaźwiński podał jéj rękę i powoli wyprowadził na ulicę.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał. — Pani przedewszystkiém potrzebujesz spokoju.
— Na Solcu — szepnęła nieśmiało i dała się zaprowadzić do dorożki, która pomknęła szybko przez Aleje, w dół ku nadwiślańskim zaułkom.
Pan Jan oczekiwał już na córkę niespokojny trochę iż się zapóźniła...
Zobaczywszy córkę w towarzystwie Jaźwińskiego, zdumiał się.
— Ty panie Piotrze w naszych ubogich progach?
— Ja, a czy to was dziwi? Ale przez Boga, coż się z wami dzieje? co to znaczy? to mieszkanie, ta żałoba, gdzież jest pani mąż?
Stefania wybuchnęła głośnym płaczem. Pan Jan zaś również puścił wodze zbolałemu sercu i zaczął opowiadać tragiczną historyę śmierci żony, tajemniczą ucieczkę Waltera, okradzenie i nędzę obecną; a że z natury wymownym nie był, a przytém płakał, klął, nos ucierał, więc tak wszystko razem pomieszał i pogmatwał, że młody człowiek wiedział tylko tyle, że się coś stało — ale co mianowicie? z tego sobie dokładnie zdać nie umiał sprawy.
Dopiero późniéj, gdy łzy nieco oschły, a rozmowa weszła w tok spokojniejszy, mógł zrozumiéć co się stało.
Stefcia nastawiła samowar, wybiegła sama do sklepiku po bułki — i po raz pierwszy skromny i ubogi pokoik na Solcu, mieścił w swych ścianach gościa.
Pierwsza godzina w nocy biła już na miejskich zegarach, kiedy Piotr opuszczał progi swoich starych znajomych. Pożegnał ich serdecznym uściśnieniem dłoni i rzekł:
— Bądźcie dobréj myśli... wszystko będzie dobrze, wszak prawda pani?
— Jak Bóg da — odpowiedziała panna.
Na drugi dzień Piotr wyprawił depeszę do ojca i pan January przyjechał do Warszawy.
Odwiedził Jana, żartował z niego jak zwykle, śmiał się z Waltera, a do Stefci powiedział tak:
— Słuchaj, moje dziecko, kiedy dawniéj jeszcze mój syn kochał się w tobie, nie chwaliłem mu tego, miałaś w głowie strasznie pstro i uważałem cię za kapryśnego dzieciaka; dziś ja cię szanuję kobieto, ja stary weredyk, który mógłbym być twoim dziadkiem, z całém poważaniem całuję twoję rękę i proszę cię, zrób mi ten zaszczyt, bądź moją córką... wierz mi, Piotrek jest niezgorszy chłopak.
Żałoba nie pozwoliła zaraz urzeczywistnić marzeń młodego Jaźwińskiego. Pan January projektował, żeby Grabski wziął obszerniejsze mieszkanie, ale Stefcia uparła się, że aż do dnia ślubu pozostanie w téj ubogiéj stancyjce i nie zmieni ani na jotę dotychczasowego trybu życia.
Odrzuciła téż propozycyę pana Januarego, który ofiarowywał się z materyalną pomocą.
Piotr co parę tygodni przyjeżdżał do Warszawy, a wówczas wieczory przepędzał w pokoiku na Solcu.
Cóż to były za cudowne wieczory!
Zastanawiając się nad przeszłością, Stefania rumieniła się na wspomnienie Waltera, teraz cała jego nicość moralna stanęła jéj przed oczami.
Dziś, pani Jaźwińska nie mówi nigdy o pracy, ale jest najpracowitszą gospodynią — wstaje do dnia, a chociaż nie dowodzi o poświęceniach, gotowa jest jednak za mężem i dla męża w ogień wskoczyć.
Grabski siedzi przy dzieciach i cowieczór grywa z panem Januarym w szachy, przytém rozwija swe mizantropijne na świat poglądy, a stary Jaźwiński, zwolennik opozycyi z zasady, uparcie mu kontruje.
— Bo uważasz — mówi pan Jan — sam mówiłeś, że na świecie jest pełno złodziejów i oszustów.
— Mówiłem, ale to niczego nie dowodzi.
— Pięknie nie dowodzi, kiedyś sam mówił.
— A nie dowodzi — bom zapomniał dodać, że na świecie jest także pełno gapiów, pozwalających się okradać i oszukiwać.