Strona:Klemens Junosza - Spekulacye pana Jana.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

drogach jakiego wicehrabiego de Saint-Zero....
Trzeba — mówiła — pracować i trzeba własnym potem krwawym zlewać matkę naszą ziemię, użyznioną krwią naddziadów.
W tym szlachetnym celu wybrano ze stadniny zwierzę najmniéj kosmate i na pozór najprzyzwoiciéj wyglądające, czyszczono je, myto, przystrzygano mu grzywę, a Wojtek, wielki koniuszy dworu w Pieprzykowie, osobiście kształcił i przygotowywał je do godnego noszenia osoby, która krwawym potem zamierzała użyzniać ziemię pradziadów.
Ale fatalność jakaś sroga wisiała nad całą tą rodziną i nie pozwalała jéj urzeczywistnić najpiękniejszych marzeń, — nie dozwoliła wykonać całego szeregu prac olbrzymich i bohaterskich poświęceń.
Ojciec musiał się ograniczyć na gospodarowaniu przy herbacie, gdyż uciążliwy trud spożywania śniadań i obiadów pochłaniał mu cały czas, tak drogi dla kraju, dla agronomii postępowéj i dla ludzkości.
Córka zaś, to piękne, młode, a tak szczytnemi ideami ożywione, na tak wzniosłych przykładach wykształcone dziecię, w garderobie własnéj znajdowała nieprzezwyciężoną przeszkodę wykonania najświetniejszych planów i marzeń.
I istotnie, zanim fachowo wykształcony izraelita uszył amazonkę, zanim sprowadzono z Warszawy kapelusz odpowiedni i lakierowane buciki z ostrogą — łosiowe do łokci sięgające rękawiczki i szpicrutę ze złotą główką, przeszedł już czas pracy w polu i ziemia pradziadów nie doczekała się tego zaszczytu, aby na niéj spoczęło modre oko prawnuczki.
Skutkiem tego nie znalazł się także wymarzony wicehrabia de Saint-Zero i rzeczy szły zwykłą koleją, którą czasem tylko urozmaicały przejażdżki do Warszawy, zwykle praktykowane w porze zimowéj, w owych uprzywilejowanych czasach karnawału, w których piękne panie, ożywione duchem prawdziwie chrześciańskim i filantropijnym, rzucają setki na stroje, aby dać rubla dla nędzy i wytańczyć sobie męża z odpowiednim kapitałem, zapewniającym swobodę i wolność dożywotniego popełniania głupstw, bawienia się i (w wolnych chwilach) pomnożenia ludzkości o kilkoro bladych istotek, wychowanych i wykształconych na obraz i podobieństwo szanownych swoich mam i pap.
Uszy więdną, słysząc ponure sarkania mizantropów na świat a ludzi — cóż to za dzikość!
Tu na świecie jest tak dobrze, tak słodko i rozkosznie, tu się ludzie jedni dla drugich poświęcają tak chętnie — a że na każdém poświęceniu cóś zarobią, to trudno się dziwić — na cóż bo kura grzebie?
Są ludzie, którym zdaje się, że są bardzo bogaci i nie przypuszczają, aby w szkatule mogli kiedykolwiek zobaczyć straszne dno.... Do takich to ludzi należał pan Jan.
Puścił już w swojém życiu niejeden majątek, a zawsze zdawało mu się, że jeszcze ma cóś do puszczenia.
Tymczasem Pieprzyków był już ostatnim — poza Pieprzykowem zaś przepaść, nicość, pustka.