Strona:Klemens Junosza - Spracowany.djvu/2

Ta strona została przepisana.

le tylko zatrzymać do czasu energiczny, niepohamowany, nieznoszący bezczynności język Agaty.
W domu, do którego taka moc światła wpada, jest jedno okno zamknięte, zasłonione szczelnie zieloną żaluzyą drewnianą, zawieszone grubą roletą płócienną — jest jeden pokój, w którym panuje ciemność nocy i cisza grobu.
Czyżby tam leżał kto chory?
Bynajmniej.
Zegar wydzwania kwadrans po dziesiątej. Z zamkniętego pokoju słychać głos dzwonka — pan wstaje... Agata biegnie z dzbanem wody, chłopcy wymykają się do ogrodu, panienki są już w jadalni, nakrywają stół białym jak śnieg obrusem, ustawiają na nim mnóstwo talerzy rozmaitych wielkości, nożów, widelców, szklanek...
Już na marmurowym stoliku bucha parą ogrommny posrebrzany samowar, pani kraje szynkę i pieczywo, ustawia elegancki przyrząd do gotowania jaj, i jeszcze raz rzuca okiem na wszystko i patrzy, czy czego nie braknie.
Nareszcie słychać ciężkie kroki. Z zaciemnionego pokoju wychodzi pan domu, ubrany w lekki szlafrok jedwabny, w czerwonym fezie tureckim na głowie.
Jest to człowiek średniego wieku, średniego wzrostu i średniej tuszy, odżywiony dobrze, trochę łysy i niemiłosiernie skrzywiony.
Córki mówią mu dzień dobry, żona troskliwie dopytuje się o zdrowie...
— Jak się masz? jak spałeś, Ignasiu? jak się czujesz?
— Spałem dobrze, ale czuję się źle!... Nic dziwnego, praca zabija... Nie masz pojęcia, co to jest być przepracowanym...
— Bo też ojczulek — rzekła starsza córka — powinienby na odpoczynek wyjechać.
— Dokąd? powiedz mi dokąd, jeżeli łaska?...
— Albo ja wiem?
— A radzisz!
— Może do Ojcowa?
— Tak, tak, do Ojcowa, Nałęczowa, Nowego Miasta. Wszędzie masa znajomych, a więc obowiązki towarzyskie i... odpoczynek. Czy może być większy kontrast?
— Więc za granicę...
— To samo, wszędzie to samo. Wskażcie mi jaki loch, pieczarę, podziemie, byle urządzone jako tako... żebym nie widział ludzi, nie potrzebował z nikim rozmawiać, żebym przynajmniej przez trzy miesiące był zupełnie samotny, jednem słowem... Ale czy wy się na tem znacie!
— Ignasiu — rzekła pani — czy nie zaszkodzi ci szynka?
— A czemże się wzmocnię u licha? Skąd nabiorę sił do dźwigania ciężaru życia?... przynieśno, Jadwiniu, cygara z tego pudełka, co na biurku z prawej strony. Jasne. Och, jak ciężko!...
— Wychodzisz dziś? — zapytała pani.
— Nie radbym, ale muszę. Radzą mi kupić dom, trzeba zobaczyć.
— Dom?
— Będzie większy procent, aniżeli z listów.
— To prawda, ale czy ty możesz... przy braku czasu, slabem zdrowiu... a to przecież tyle zajęcia...
— Wiem, że to ciężar nad siły, ale trudno...
Ruchem głowy wskazał córki i dodał:
— Nie wiesz, co nas czeka?
— Jeszcze dzieci...
— Dwa, trzy lata... i trzeba będzie szyć wyprawę...
Panienki, udając, że nie rozumieją, o co idzie, i że mają jakąś nadzwyczaj pilną robotę, wybiegły do ogrodu.
— Więc wychodzisz? — zapytała pani.
— A któraż to godzina?
— Wpół do dwunastej...
Pan zerwał się z krzesła.
— Masz tobie!... — zawołał — wpół do dwunastej. Kiedyż ogolić się, ubrać, wyjść, a o dwunastej czekają u Springera adwokat, doktor i ten obywatel, który chce dom sprzedać.
— Wrócisz na obiad?
— To względne... o ile czas i zajęcia... ale à propos, cóż dziś na obiad?
— To, co najbardziej lubisz... Chłodnik, pantarka, kompot.
— Wrócę... naturalnie, że wrócę, chociaż wierz mi, Andziu, w mojem położeniu, przy takiej pracy piekielnej — czy mogę mieć czas na jedzenie obiadów w domu? Ot, przetrąci się na mieście byle co!... i na tem koniec.
— To też zdrowie tracisz, kochanku...
— Obowiązki, obowiązki — rzekł z westchnieniem. — Syzyfowy los... tu znów beczka Danaid... Trudno, trzeba walczyć, póki siły starczą... Od miesiąca leży na biurku referat, który mam przedstawić na zebraniu naszych akcyonaryuszów. Sądzisz, żem go już przeczytał i podpisał? No, niema kiedy!... Właśnie postanowiłem zrobić to dziś.
— Chyba po obiedzie?
— W nocy, duszko, w nocy, kiedy się wszystko uciszy, że będę miał głowę swobodniejszą...
— Oj, ta nocna praca, mój Ignasiu, ta praca nocna to samobójstwo doprawdy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina dwunasta, pan wyszedł.
Cały dom pełen południowej jasności, a taki w nim ruch, taki gwar, taka niczem nieskrępowana wesołość!
W salonie panny grają na cztery ręce, przed domem chłopcy bawią się w „dzikich Indyan“ i na bębnach, oraz na trąbce, odstraszają zastępy jeszcze dzikszych, chociaż niewidzialnych, wrogów. Przerażony tą straszliwą muzyką, kot uciekł do kuchni i położył się na stołku, Wojciechowa zaś w sposób malowniczy i dosadny opowiada