Strona:Klemens Junosza - Spracowany.djvu/4

Ta strona została przepisana.

— Ja nie, dziękuję... nieprzyzwyczajona jestem.
— Jak chcesz... kawa gorąca będzie?...
— Natychmiast po obiedzie.
— Ślicznie. U nas w domu kawa jest dobra... w żadnym handlu takiej nie dają. Co za aromat! Tylko taką kawę rozumiem, wszelka inna jest trucizną... pija się czasem w towarzystwie z konieczności, ale na dobre to nie wychodzi... Koniak jest?
— W zeszłym tygodniu kupiony.
— Zapomniałem... No, widzisz, przy tylu zajęciach wyszło mi z głowy, że mamy w domu taki koniak, sprowadzony specyalnie dla mnie przez specyalnego agenta, i zaręczam, że takiego w całem mieście nie znajdziesz. Doktor prosił mnie bardzo, żeby mu odstąpić kilka butelek, ale odmówiłem...
— Trzeba było dać... przyjaciel...
— A! za pozwoleniem. Dla czego ktoś ma z mojej pracy korzystać? Ja musiałem konferować z agentem, badać próby, sprowadzać, a on chce przyjść do gotowego! Niech się postara. Ma czas. Całe jego zatrudnienie, że rano wpadnie na kwadrans do szpitala, a potem na mieście obejrzy kilkanaście języków i policzy tyleż pulsów. A skarży się czasami, że mu już ciężko... Zapewne, ciężko mu dźwigać pieniądze, które przez cały dzień zbiera! Taki jegomość chce, żeby za niego ktoś myślał. Niech sam się stara. Odmówiłem mu też nie przez nieuczynność, lecz dla zasady...
Pani Anna przyniosła kawę i koniak,
— Teraz, Jadwiniu — rzekł pan Ignacy do córki — przynieś mi cygaro. Masz tu klucze... w biurku, w szufladzie środkowej, w dużem pudełku... I tych cygar mi zazdroszczą także. Regent przepłaciłby grubo, byle tylko mieć takie same... Niech zrobi tak, jak ja: niech jedzie do Warszawy, wyszuka, wypróbuje, zamów i większą ilość, gromadzi, jednem słowem niech się ruszy sybaryta, a będzie miał. Trudno, pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki, — trzeba o tej zasadzie pamiętać... No, Andziu kochana, dziękuję ci za obiad i pójdę odpocząć trochę. Panienki zapewne wyjdą z tobą na spacer?
— Tak, pójdziemy do ogrodu, a potem do miasta po sprawunki...
— Chłopców też weźcie...
— Naturalnie!
— Owszem, owszem, idźcie wszyscy, bawcie się, używajcie świeżego powietrza, ruchu, a ja skorzystam z tego, gdyż będzie w domu ciszej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina dziesiąta wieczorem. Pan się budzi. W stołowym pokoju stół nakryty, posrebrzany samowar bucha kłębami pary, światło dużej lampy, zwieszającej się z sufitu, łamie się w kryształowych szklankach, ślizga po cienkiej porcelanie, dwoi w srebrnych łyżeczkach. Cała rodzina zgromadzona przy stole. Chłopcy ziewają, panienkom oczy się kleją. Marcysia drzemie w kuchni, oparta na stole, gotowa przybiedz na odgłos dzwonka.
Pan ziewa, skarży się na ból głowy. Jeść nie chce, pije tylko herbatę z cytryną... aby się orzeźwić...
— Przygotować ci lampę w twoim gabinecie, Ignasiu? — pyta pani.
— Oczywiście, muszę przecież przejrzeć i podpisać dziś ten przeklęty referat. Litości nade mną nie mają...
— Bo też dla czego przyjąłeś wybór do zarządu?...
— Cóż chcesz, Andziu, ojciec rodziny ma obowiązki. Niewolno mi gardzić nawet tą marną pensyą, jaką mi płacą... Tak, kochaneczku, każ zapalić lampę, otworzyć okna, a zapuścić roletę. Noc jest pogodna i daje miły, orzeźwiający chłodek... Albo, wiesz co?... przyszła mi myśl...
— Jaka?
— Wyjdę na spacer, przejdę się, to mi dobrze zrobi na głowę... Czuję się zupełnie wyczerpanym... Wyobrażam sobie, coby to było, gdyby do wszystkich moich kłopotów przybył jeszcze dom! Może i ty, Andziu, zechcesz się przejść? Ubierz się... Księżyc świeci wspaniale, pogoda rozkoszna...
— Nie, Ignasiu, ja zostanę; mara jeszcze różne zajęcia...
— Zapewne położysz się... Ty bo, biedaczko, istotnie wstajesz z kurami, to też z wieczora śpiąca jesteś. I to ci nic nie szkodzi?
— Przyzwyczajenie...
— Więc dobranoc... Ja idę, spotkam zapewne doktora i regenta, pójdziemy do parku, może za rogatki. To mi dobrze zrobi...
— Gdy wrócisz, będziesz głodny...
— Prawdopodobnie. To też zostaw mi na stole cokolwiek... byle co, wiesz... że pod tym względem nie jestem wymagający. Ty zaś połóż się, Andziu. Ja klucz mam, a światło w przedpokoju teraz zagaszę, noc widna. Dobranoc ci, kochanie...
— Dobranoc.
Pani przygasiła światła w domu, zasiadła w stołowym pokoju i zaczęła przeglądać bieliznę.
Wskazówki na wielkim, w dębową szafę oprawionym regulatorze, posuwały się powoli, wahadło poruszało się na prawo i na lewo monotonnie, błyszcząc światłem, pożyczonem od lampy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina pierwsza w nocy... pan wraca...
— Nie śpisz jeszcze? — zapytuje żony.
— Chciałam ci podać jedzenie...
— Poczciwa!... Ale doprawdy ślicznie zrobiłaś! Byliśmy za rogatkami, trochę się orzeźwiłem, czuję nawet apetyt.
— To chwała Bogu, mój Ignasiu. Serdecznie cieszę się z tego, gdyż zdrowie twoje, mój biedaku...