taliście, zwanym inaczej „indykiem“ z racyi iż się jąkał i wymawiał swe własne nazwisko w sposób arcy pocieszny.
Gdy nieboszczyk Dulski, przeniósł się do wieczności, pochowano go z należnemi honorami na cmentarzu, a pani Dulska przywdziała czepiec wdowi i czarne szaty żałobne.
Trzeba przyznać, że nigdy nie rozstawała się z tym strojem.
Raz tylko przypomniawszy sobie, że w roku 1852, w dzień sw. Marka Ewangielisty, nieboszczyk Dulski wdał się w zbyteczną konfidencyą z jakąś babą wiejską na odpuście, wpadła w pasyę — i przez zemstę odpruła białą tasiemkę od sukni, ale później unikała starannie wszelkich wspomnień podobnego rodzaju — i myślała raczej o dobrych stronach charakteru swego nieodżałowanego małżonka.
W tej chwili zacna dama oddaje się zwykłym zatrudnieniom, to jest siedzi w głębokim staroświeckim fotelu i robi pończochę.
U nóg jej spoczywa pies, na kolanach siedzi kot, nad głową śpiewa kanarek, a jeszcze wyżej stroi dziwaczne pantominy wielka papuga zielona i od czasu do czasu krzyczy:
— Ignasiu, serdeńko... jakaż z ciebie flanela!!
— Cicho, cicho, szpetny ptaku, zamknij raz dziób, bo cię każę zarznąć i upiec na rożnie jak zwyczajnego koguta. Ignaś już z Bogiem spoczywa, mój małżonek najdroższy!
— Ignasiu, Ignasiu, ty jesteś włóczykij!
— Cicho bądź!!! krzyknęła rozgniewana wdowa i kłębkiem rzuciła w papugę, która przestraszona wskakuje na szafę, krzycząc:
— Dorotko, Dorotko! gniew piękności szkodzi!
Zielony ptak gadając bezmyślnie, powtarzał jednak ciągle historyą szczęśliwego, aczkolwiek bezdzietnego, pożycia małżonków Dulskich. Frazesy te albowiem powtarzały się prawie codzień. Dopóki nieboszczyk Ignacy żył jeszcze, tłumaczył ciągle ukochanej swej połowicy, że nic tak nie szkodzi piękności jak gniew. Trzeba jednak przyznać że nie miał racyi, gdyż godna jego połowica, nawet teraz, pomimo ciężaru wdowieństwa i strapień od tego stanu nieodłącznych, wyglądała doskonale i na twarzy jej kwitły rumieńce zdrowia.
Dziś żywot pani Dulskiej upływał w samotności i ciszzy, dni wlokły się powoli jedne za drugiemi, ciągle jednakowo, a podobne były do siebie jak dwie kropelki wody.
Umeblowanie jej apartamentów miało na sobie także starożytny jakiś charakter.
Machoniowa kanapa i krzesła obite były włosienicą — stół zamiast na nogach wspierał się na drewnianych smokach z bronzowemi głowami, lampy były mosiężne — do oleju, a wielkie srebrne lichtarze miały w sobie coś kościelnego.
Pani Dulska zdrzemnęła się nieco na fotelu, wszystkie cztery podbródki opuściła na piersi, ręce wsparła na kolanach, a uśmiech na jej twarzy świadczył o błogości kołyszących ją snów.
W drzwiach sąsiedniego pokoju ukazała się osoba młoda, tchnąca świeżością wiosny, zgrabna i wysmukła.
Żywe jej oczy czarne świeciły jak gwiazdy, na twarzy wykwitały róże, a półotwarte usta podobne były do maliny, (porównanie co prawda z czasów Filona, lecz malujące rzecz z fotograficzną dokładnością).
Jak wiatr zanosi listki daleko od rodzinnego drzewa, tak los przyniósł pannę Kazimierę do starożytnej kamienicy i oddał ją w ręce pani Dulskiej, którą odtąd nazywać mamy ciocią Dulską... Kazia, od lat bardzo młodych sierota, pozostawała poprzednio na opiece innej cioci, mieszkającej na wsi, ale ta inna ciocia przeniosła się do wieczności i trzeba było zmienić miejsce pobytu...
Los młodej osoby nie był do pozazdroszczenia.
Przywykła do swobody na wsi, tutaj dostała się od razu w klauzulę niemal klasztorną: nie mogła ani wyjść, ani oknem wyglądać, ani bawić się, ani czytać, gdyż na nieszczęście ciocia Dulska owdowiawszy, stała się straszną mizantropką i we wszystkich mężczyznach widziała wrogów dybiących na jej majątek, a może i na serce ce nawet...
— Kaziu, serce moje, mówiła, przebudziwszy się zacna dama, powiedz mi co ty tam robisz?
— Nic, cioteczko, wyglądałam przez okno.
— Ach! duszko, jeżeli w Boga wierzysz, jeżeli kochasz swoją ciotkę, to zmiłuj się, nie czyń tego nigdy, bo zginiesz! Młoda jeszcze jesteś, niedoświadczona i może nie wiadomo ci o tem, że świat jest zawsze światem, a ludzie ludźmi!!!
— I ja tak mniemam, cioteczko — ale cóż ztąd?
— O naiwna! przecież mogą cię z ulicy zobaczyć, a potem uplanować zbrodnię, wpaść w nocy, dom zrabować, ciebie porwać, pieniądze zabrać i... mnie wykraść, dodała ciszej, zaczerwieniwszy się mocno.
— Cóż znowu, droga ciociu, dziś niema rozbójników. Miasto takie spokojne.
— Kto ci powiedział że niema! Każdy mężczyzna, dla tego samego że mężczyzna, już jest zbójcą. Zapewniam cię o tem...
— Co też ciocia mówi? nieboszczyk wujaszek Dulski był łagodny jak baranek.
— Moja Kaziu, niech on tam sobie z Bogiem spoczywa, ale... nie wiem tylko, jak ci to mam powiedzieć!?
— Był bardzo łagodny...
— Ten baranek! nie wymawiam mu, ale miał on także swoje wady — nieładne nawet.
— No proszę, anibym się tego domyślała.
Strona:Klemens Junosza - Stara kamienica.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —