Strona:Klemens Junosza - Stara kamienica.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
—   33   —

z sercem od miłości, jak od pioruna, strzaskanem.
Natomiast po dobrym obiedzie, hygienista artystyczny podążał na balet, a później, przez noc całą miał najrozkoszniejsze wizye i sny.
Zdawało mu się, że syreny śpiewały nad uchem (watą zatkanem), że rusałki bawią się jego peruką, że nimfy o przezroczystych skrzydłach kołyszą w powietrzu jego pnlchną postać uśpioną, na szerokim liściu wodnej rośliny.
Zdawało mu się czasem, że jakiś kwiat olbrzymi otwiera swój kielich pełen cudownej wonności, on zaś zrywa ten kwiat i używa go zamiast parasola; że boska Venus wspiera się na jego ramieniu, chłodząc wachlarzem z piór pawich swój profil antyczny, a potem oboje idą na lody, które podaje im amorek w konchach perłowych....
W dniach neutralnych, to jest takich, w których pan Rafał nie był ani na proszonym obiedzie, ani też nie pościł, nie miał grać w wista i nie chciał iść na kolacyę do miasta, uczęszczał na operę. Dźwięki muzyki łagodziły rozdrażnienie nerwowe, któremu niekiedy podlegał i w ogóle działały na niego uspokajająco.
Życie tego człowieka podobne było do ruchu dobrego i regularnego zegaru. Za nic w świecie nieodstępował od przyjętych zwyczajów, nie zbaczał ze ścieżki raz na zawsze wytkniętej.
Punktualność i forma były dla niego kardynalnemi cnotami każdego porządnego człowieka.
Piętnastego maja przywdziewał palto letnie, choćby był mróz na dworze, piętnastego października ubierał się w futro....
Nie było to loicznie, ale według formy.
Jeżeli prawdą jest, że w zwojach człowieczego mózgu istnieją pewne specyalne komórki, w miarę rozwinięcia których przeważa ta lub owa zdolność, lub też skłonność; to wyznać trzeba, że w mózgu pana Rafała najsilniej była rozwiniętą komórka administracyjna.
Dzięki tej to zapewne komórce w mieszkaniu pana Rafała panował zadziwiający porządek; każdy mebel był zapisany w inwentarzu ruchomości, w księdze majątku osobistego, a jeżeli pochodził z darowizny, to figurował jeszcze w dzienniku pamiątek. Każdy grat miał na sobie numer i datę nabycia.
Rano pan Rafał otworzywszy drzwi dzwonił.
Na ten sygnał wchodził służący, stary, łysy ex-woźny i stanąwszy przy drzwiach mówił:
— Do usług wielmożnego pana radcy.
Tu pan Rafał wydawał dyspozycyę.
— Pantofle z roku 1842, Nr 17 niebieskie, szlafrok w palmy watowy Nr 7, czapeczka pamiątkowa Nr 32, z kutasem jedwabnym. A które buty przyszykowałeś Jacusiu?
— Nr 7 z roku zeszłego, kalosze Nr 4, parasol jedwabny Nr 23, według rozkazu wielmożnego pana.
— Dobrze mój kochany, bardzo dobrze, porządek jest duszą rzeczy, a karność i posłuszeństwo najpiękniejszą cnotą młodości, a ile ty masz lat Jacusiu?
— Lat 54, miesięcy 2, dni 17 i godzin... 9 rzekł zapytany, spojrzawszy na zegar.
— A to nie żartem już dziad z ciebie. Mógłbyś być moją matką!
— Na żaden sposób wielmożny panie.
— A to dla czego?
— Dla braku dowodów. Będąc ojcem mego syna, nie mógłbym być zarazem matką pana radcy.
— Cieszy mnie to że możesz wniknąć w duch litery... duch litery bowiem przedewszystkiem!
Jacenty skłonił się nizko.
— No, rzekł pan Rafał, przygotuj herbatę, a tymczasem daj mi lustro Nr 8, brzytwy Nr 21 z roku 32, pędzel i ręcznik, według kolei regestru efektów płóciennych, zakwalifikowanych do zbrudzenia.
Jacenty przyniósł żądane przedmioty, a pan Rafał zasiadł przed lustrem i zaczął na pulchnem i okrągłem swem obliczu nakładać warstwy mydła, co nadawało mu wyraz jeszcze piękniejszy i milszy.
Kiedy poważny radca zajęty był tą, spokoju ducha potrzebującą czynnością, w przedpokoju brzęknął dzwonek, ale brzęknął tak silnie, że aż się echo po całem mieszkaniu rozległo.
Jednocześnie zaczęła się następująca rozmowa, pomiędzy Jacentym z jednej, a osobą stojącą za drzwiami z drugiej strony.
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Bolesław.
— A co pan żąda?...
— Proszę otworzyć, mam bardzo pilny interes do stryja.
— Nie można; pan radca ma taki zwyczaj, że jak się goli to nie przyjmuje, — a za to gdy przyjmuje, to się wtenczas wcale nie goli.
— Ale proś pana, żeby zrobił dla mnie wyjątek!
— Nie zrobi panie, nawet dla rodzonej babki, szkoda butów.
— Lecz idź, proś, powiedz mu, że jeżeli w Boga wierzy, niech mnie każe wpuścić!
Wtem pan Rafał z drugiego pokoju zawołał.
— Cóż to? ten smarkacz myśli, że ja w Boga nie wierzę! Puść go na złość, Jacenty!
Bolesław wpadł do pokoju.
— Przepraszam kochany stryju, tysiąckrotnie przepraszam, ale sprawa nagła, tu idzie o los osoby drugiej... no i moje szczęście.
— Tak dalece? no proszę!
— Ach... nieinaczej!
— Przeczuwam, że kryje się w tem jakaś