Strona:Klemens Junosza - Stary leśnik.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.
XXIX.

Kiedym złamany przyszedł w to ustronie,
Małą dziecinę przywiodłem za sobą,
Łzy mi nie oschły jeszcze po mej żonie,
Która mi serce okryła żałobą,
A tak mi było gorżko, źle na świecie,
Żem zapominał prawie, iż mam dziecię.

XXX.

Rozpacz snu nie zna — więc z poranną gwiazdą,
Co zajaśniawszy zwiastowała słońce,
Wszedłem do lasu; — tam ujrzałem gniazdo
Małe, okrągłe na krzaczku wiszące,
A w niem ptaszyna jakimś strachem zdjęta,
Patrzyła na mnie tuląc swe pisklęta.

XXXI.

Wtenczas bór tonął w promieniach jutrzenki,
Łagodnym szeptem szumiały gałązki,
Jakby pragnęły uśmierzyć swe jęki,
Jakby przypomnieć chciały obowiązki,
Żal się w mej duszy ukoił na chwilkę,
I przypomniałem córkę swą Marylkę.

XXXII.

Tą myślą tknięty wróciłem do chaty,
I nad łóżeczkiem jej stanąłem z cicha,
Spała... w jej rączce były zwiędłe kwiaty,
Patrzę... aż ona przez sen się uśmiecha,
Jakby uśmiechem chciała mnie pocieszyć,
I duszę moję z rozpaczy rozgrzeszyć.

XXXIII.

Ucałowałem jej rączkę malutką,
I odtąd w duszy sobie zaprzysiągłem,
Pracować dla niej — westchnąłem więc krótko:
Do jarzma pracy sam siebie zaprzągłem,
I przynosiłem dla mojej maleńkiej,
Śliczne obrazki, książki i sukienki.

XXXIV.

Znowuż lat kilka przeżyłem radośnie,
W duszy był spokój, który praca daje,
A dziecko rosło, tak jak drzewo rośnie,
Co się z patyczka smutną sosną staje,
A taka była piękna i dorodna,
Jak balsamiczna topola nadwodna.