Był piękny wieczór letni.
Nad Przepaścistą Wolą jaśniał księżyc, pola i lasy roznosiły zapach aromatyczny, a przepiórka ukryta w pszenicy wołała; idźcie żąć!... idźcie żąć!.., przedrzeźniał ja derkacz na łące, wtorowały żaby w sadzawce, a Maciek pędząc woły na pastwisko śpiewał nieuczonym barytonem:
Oj! śpiewa przepiórecka,
Oj! sksecy ziaba w błocie,
Kochajze ty mnie Magdo,
A będzies chodzić w złocie.
Echo roznosiło głos i obietnice Maćkowe; kto wie może doniosło je nawet aż do uszu samej Magdy, może obudziło zazdrość w sercu Kaśki, powracającej z folwarku, może miało zawiązać nitkę romansowej intrygi... może... bo któż odgadnie tejemnice serc niewieścich!?
Wieczór tchnął pogodą i spokojem, którego nie przerywał ani ostry świst lokomotywy ani turkot maszyn, ani gryzący dym kominów fabrycznych nie cywilizował czystego i świeżego powietrza.
Przepaścista Wola, dzięki znakomitym komunikacyjom lądowym oddzieloną była o siedm dni drogi od najbliższej stolicy zepsucia, to też panowała tam istotnie sielankowa cisza i spokój, nie zamącony nigdy pojawieniem się gazety lub Kuryjera. Jeden tylko kalendarz miał wolny wstęp do dworu pana Pasternaka i musiał w kwestyjach przepowiedni metereologicznych wytrzymać konkurencyją starego i doświadczonego koguta, ulubionego ptaka pani Pasternakowej.
Powtarzam, że wszystko w tym miłym zaścianku tchnęło spokojem i ciszą... a jednak... jednak owego pięknego wieczoru roztrząsano tu kwestyję mającą wysokie pod względem naukowym i ekonomicznym znaczenie.
O! był to jeden z owych dni feralnych, które pan Dyonizy Pasternak dla wiecznej rzeczy pamiątki, czarną kreską w kalendarzu naznaczał. Poczciwa głowa jego pracowała strasznie, a jasna za zwyczaj łysina pokryła się czerwonawą barwą. Siedział zamyślony na ganku, i gdyby nie dym z fajki który w obfitych wypuszczał kłębach, to można by sądzić, że to nie właściciel Przepaścistej Woli, ale posąg ku ozdobie dworku postawiony. Obok niego, również pogrążony w medytacjach siedział pan Jan Kulbaka z Ogrodowa.
Milczenie dość długie przerwał gospodarz.
— I cóż panie Janie mamy uczynić.?
— Niech mnie kaczki zdzióbią jeżeli wiem co mam o tem myśleć, odpowiedział sąsiad.
— Ale czytałeś wezwanie?
A jakże, czytałem na własne oczy, stoi wyraźnie jak wół wypisano, że jakiś tam komitet jeograficzno statystyczny żąda od nas wykazu ile mamy koni, wołów, krów, cieląt, owiec, osłów, mułów, trzody, a nawet wiesz sąsiad czego jeszcze?
— Może dzieci?
— Ale gdzież-tam... psów!!
— Psów!! poszaleli chyba, ależ co komu do tego ile ja mam psów?