— Zaraz elegantem!? Ot, radbym tylko przyodziewek lepszy sobie sprawić, a podobno w Warszawie taniej jest.
— Ha, skoro ci przyszła taka fantazya, kochany panie Korkiewicz, to jedź! Na szczęście, niema teraz wiele roboty; gdyby zaś trafiło się co pilnego, to postaram się o kogo.
— Już ja myślałem o tem; zgłosi się tu jeden mój znajomy. Tylko niech pan mecenas mu nie płaci, ja sam ureguluję po powrocie.
— Na długo zamierzasz wyjechać?
— Tego nie wiem. Może wrócę za cztery dni, może za tydzień... to zależy...
— Od załatwienia sprawunków, od kupna garderoby — podchwycił mecenas, — czy tak?
— Naturalnie; tamtejszych krawców nie znam, więc nie mogę powiedzieć, jak prędko robią. Zanim się wybierze i kupi materyał, zanim weźmie miarę, skroi, uszyje, odprasuje, a może jeszcze wypadnie przerobić coś lub poprawić. Czasu na to trzeba.
— Słuchaj-no, Korkiewicz — rzekł mecenas, — ty mnie nie okłamuj; zanadto dobrze cię znam, żebym uwierzył bajce, którą mi opowiadasz.
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/121
Ta strona została skorygowana.