Wyszedłszy z kancelaryi, wlókł się powoli, przystanął na rynku, zerknął okiem, czy nie widać interesantów, — ale na rynku była cisza, kilku żydów stało przed sklepami, ćmiąc fajki, rozmawiając o geszeftach; chłop przy furze drzewa, oczekując nabywcy, ziewał głośno, stróż ulicę zamiatał.
W godzinach obiadowych bywa taka stagnacya, że najlepiej jest wtedy... iść na obiad... Tak też uczynił Korkiewicz.
Wszedł do taniej traktyerni, bocznemi drzwiami, i usiadł w kącie, przy małym stoliczku.
Uprzejma gospodyni zapytała go, co rozkaże — zapewne obiadek?
— Bardzo dziękuję... ale nie. Już jestem po obiedzie... Kawałek sera, ale maleńki... kufelek piwa... będzie dość. Obiad był obfity, więc nie głodnym.
— Zapewne w domu prywatnym? — rzekła gospodyni.
— A naturalnie! Widzi pani, stosunki towarzyskie, zapraszają. Cóż człowiek ma robić? Idzie... Nawet nieźle jeść dali.
— I darmo, a to też coś znaczy.
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/26
Ta strona została skorygowana.