— To już wiem. Znam ją z widzenia, przechodzę dwa razy na dzień koło jej okien... To ta; no proszę, i ktoby się tego spodziewał?!
Podziękowawszy Szmulowi za informacyę, Korkiewicz wyszedł; uczepił się poręczy i powoli zaczął się spuszczać w czarną otchłań.
Schodził ze stopnia na stopień powoli, z ostrożnością wielką, aby nie upaść i karku nie skręcić; nareszcie znalazł się w sieni i z przyjemnością spostrzegł odrobinę światła, wpadającego tam z zapalonej już latarni ulicznej...
Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z potrzeby, powlókł się ku kancelaryi, ale ponieważ światła w oknach nie było, przeto uważając, że obecność jego jest zbyteczna — udał się już wprost do swego mieszkania, na przedmieście...
Przez wiele lat chadzał tą drogą, znał ją więc doskonale i nawet w ciemności mógł iść bezpiecznie i trafiać na różne kładki, deski, kamienie, cegły, rzucone wśród błotni, stych uliczek i mające zastępować chodniki.
Szedł, nie śpiesząc się, zastanawiał się- rozmyślał i mruczał sam do siebie półgłosem.
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/35
Ta strona została skorygowana.