Taki miał zwyczaj. Małomówny wobec ludzi, sam z sobą lubił prowadzić dyskursa — i wówczas z ust jego wychodziło jakieś mamrotanie, niedokończone wyrazy, w połowie przerywane zdania, westchnienia, lub też cichy a szyderczy śmiech.
Ktoby słyszał te monologi, nie zrozumiałby ani słowa; dla Korkiewicza były one przyjemnością zajmującą, niekosztowną i osładzającą chwilę samotności.
Nieraz, gdy wieczorem rozmawiał tak sam z sobą, w swojej stancyjce, a współcześnie w pierwszej izbie szewc się rozgadał, szewcowa nakazywała mu milczenie, mówiąc:
— Cicho bądź, stary! pan Korkiewicz pacierze odmawia. Sknera jest, bo jest, ale dusza chrześcijańska. Nie czyńmy mu przeszkody w modlitwie, skoro się jej z pobożnością oddaje.
W takich razach szewc zniżał głos aż do szeptu, albo zupełnie mówić przestawał, szewcowa też dawała językowi wypoczynek — a lokator mruczał bez przeszkody i swobodnie.
Idąc do domu, po wizycie u Szmula, zastanawiał się nad zebranemi wiadomościami.
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/36
Ta strona została skorygowana.