demu; opadają szczęki, otwierają się usta... wytrzymać nie można.
Jeszcze chłopu pół biedy — jest w stodole, wali cepami, nie zważa na niewygodę i wilgoć. Jeszcze babie pół biedy — i ta ma swoje rozrywki: skrobie kartofle, przędzie, albo też usiadłszy przy kominie, drze pierze — i to jej wystarcza. Ziewnie od czasu do czasu, to prawda; ziewnie szeroko, ale znać, że jej to sprawia przyjemność, że lubi, gdy jej «się gęba drze,» a oczy do snu kleją... Nawet uśnie, siedząc — i śpi, dopóki może, w takiej pozycyi — i znowuż ma rozrywkę, bo w samem marzeniu widzi się na jarmarku, w kramie, pełnym chustek czerwonych, płócienek wzorzystych. Śni jej się, że przerzuca te śliczności, wybiera, targuje się z żydem, kłóci ząb za ząb, że mu wymyśla, że wychodzi ze sklepu, znów wraca; radzi się swego chłopa i sąsiadek, jak ma postąpić: czy dorzucić dwojaka na łokciu, czy też zrzec się kupna i czekać drugiego jarmarku lub targu. W tem szamotaniu się, niepewności, baba się porusza, wrzeciono z rąk jej wypada, następuje przebudzenie, zrywa się nić marzeń, jakby ostrym nożem prze-
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/46
Ta strona została skorygowana.