— Wiesz co, Korkiewicz — rzekł, — mógłbym cię posądzać o różne rzeczy. Na przykład o to, że kawałek szynki ze święconego przechowujesz do świąt Bożego Narodzenia; że ze starej kamizelki, którą każdy, oszczędny nawet człowiek, wyrzuciłby na śmiecie, kazałeś sobie zrobić czapkę; ale o romanse nie posądziłbym cię nigdy.
— Jakie romanse? Co znowu?!
— Faktem jest przecie, że odbierasz bileciki miłosne.
— Żarty, żarty, panie mecenasie.
— Nie rób-że mnie głupim, mój kochany. Widzę, że zaczynasz szaleć na starość.
— Mówię, że nie.
— Mówię, że tak!
Korkiewicza, zazwyczaj spokojnego człowieka, nagle pasya porwała. Stanął przy stoliku i, nie patrząc na swego pracodawcę, burknął opryskliwie:
— A choćby? To co? Romansów żadnych nie prowadzę; a gdybym je nawet prowadził, to przyzna chyba pan mecenas dobrodziej, że mi wolno. Jestem kawaler, pełnoletni, do działań urzędowych zdolny... Mam prawo robić, co mi się podoba.
Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/98
Ta strona została skorygowana.