jaka znakomitość z powiatu bywa spodziewaną. Każdy chłop jadący z ciężarem, przejedzie szczęśliwie wszystkie groble i mostki, ale uwiąźnie w błocie przed własną chałupą, a dopiero przebrnąwszy tę ostatnią trudność, może sobie z dumą powiedzieć „si finis bonus, laudabile totum, ale ponieważ cywilizacya nie doszła jeszcze do tego, żeby chłop z Podlasia miał mówić po łacinie, przeto właściciel wozu wybrnąwszy z błota, ogranicza się tylko na dobitnej i dosadnej klątwie mazurskiej, co w rezultacie prawie to samo oznacza co i łacińskie przysłowie.
Dla tych to przyczyn, ekwipaż twój nie może się przesunąć z szybkością ścigającego wiatry pustyni farysa — ale raczej, zmuszony jest toczyć się majestatycznie i powoli, jak wóz tryumfatora, a ty wraz z woźnicą, kiwasz się na wszystkie strony, irytując gromadę psów, która z głośnem szczekaniem odprowadza cię aż do końca wsi.
Wreszcie wydobyłeś się na szeroką lipami wysadzoną aleję, twój Bartłomiej lub Maciej zbiera krótko lejce, pali z bata dwa razy, a zacinając zlekka lejcowe konie, nadaje im pewną ruchliwość i fantazję, puszcza w lancady, znów strzela z bata i wyciąga dobrym kłusem, aby je potem z techniczną znajomością fachu, na miejscu przededworem osadzić.
Mały Kuba, jeden z licznych potomków kucharza, nie mając nic lepszego do roboty, bawił się z psem nieopodal od dworu na środku gościńca, skoro cię spostrzegł, zrywa się z piasku, i puszcza pędem wołając „ktoś jedzie“ zasmolona Magda karmiąca przed kuchnią indyki, podchwytuje ten sygnał i biegnąc ku dworowi woła znowuż: ktoś jedzie!
Słyszy to siedząca w oknie panienka, i klaszcząc w ręce, wpada do pokoju siostrzyczek powtarzając to samo.
Wreszcie psy wybiegają przed wrota, i z głośnem ujadaniem biegną przy bryczce, powiększając wrzawę i zamięszanie ogólne.
Gospodarz domu oczekuje na ganku, ekwipaż wjeżdża na dziedziniec, jeszcze dwa wystrzały z bata, Bartłomiej osadza przed gankiem, a kury, kaczki, indyki i prosięta używające przechadzki po dziedzińcu, umykają w różne strony ku wielkiemu zdumieniu cielęcia, które obserwując tę wędrówkę zwierząt, apatycznie spogląda w koło siebie, jak gdyby chciało powiedzieć „vanitas vanitatis et omnia vanitas...“
Nie inaczej przyjmowano u państwa Chojnowskich, a przyjmowano tem serdeczniej, że gość przybyły czwórką spienionych dereszów, byłto ukochany, dawno oczekiwany brat pani Markowej, pan kapitan walecznej armji Austryackiej, Władysław Pomian Jskrzycki.
Całował go też pan Marek w oba policzki, koląc niemiłosiernie od tygodnia niegoloną brodą, ściskała pani Markowa, przytulając do piersi siostrzanej, cmokały po rękach dziewczęta i chłopcy, witając ukochanego wujaszka co dobre cukierki przywozi, i zawsze jak z puszki Pandory rozmaite osobliwości i zabawki z tłomoka wydobywa.
— Hej Onufry! wołał pan Marek, głosem dochodzącym do stajni przynajmniej o trzysta kroków odległej; Onufry, a wziąć tam do stajni konie pana kapitana — pójść do Jacentego do stodoły, niech przyjdzie po klucze — obrok wydać! — a ty Krakowiaku, dodał zwracając się do woźnicy pana Kapitana, przyjdziesz do kuchni, żeby ci jeść dali.
— Słucham jaśnie Panie, odpowiedział woźnica.
— Słuch a a a m! odzywał się ze stajni głos Onufrego, a wołanie to przypominało wyszłe dziś z użycia sygnały szyldwachów, lub nawoływania w lesie podczas obławy.
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.