w uścisku Cerery. A chociaż Mars był nadto szczupły, a Cerera zbyt pełna, jednak pan Marek zachwycał się tym obrazem miłości i zgody braterskiej — łzy rozrzewnienia potoczyły się po jego policzkach, nie mógł się oprzeć sercu, które go ciągnęło, i.... otworzywszy ramiona, objął jednocześnie żonę i szwagra, mówiąc półgłosem:
— Ty mój Władziu... ty jeden... zrobisz z niego człowieka.
Wszyscy którym nie obcą jest wiadomość, że obywatel ziemski ma wrodzoną skłonność do rozrzewniania i sprzedaży zboża na pniu, nie zadziwią się temu rozrzewnieniu pana Marka, tem więcej, że szło tutaj o losy pierworodka, o przyszłość tego, który kiedyś miał być luminarzem i podporą całej rodziny.
Była to piękna grupa.
Wreszcie spleciona w serdecznym uścisku trójka rozpadła się na trzy odrębne jednostki, i potoki wymowy popłynęły z pod wysmarowanych wąsów kapitana.
Przedewszystkiem pan Władysław podziękował za zaufanie, jakiem go zaszczycono, a następnie, wygłosił długą tyradę, w której wyraził, iż pokierowanie losami młodzieńca w dzisiejszych czasach, jest bardzo trudnem zadaniem.
Oboje państwo Markowie kiwali smutnie głowami, a w myśli ich przesunęło się jakieś ponure widmo przyszłości, ukazujące im w nieodległej perspektywie jeszcze czterech infantów, o których kiedyś trzeba się będzie kłopotać.
Dalej, pan Władysław, rozwinął szeroko rzecz o różnych zawodach, mówił o cukrownictwie i o najeżonem cierniami życiu artysty, o medycynie i o literaturze, wreszcie o wielu innych powołaniach i zawodach dających chleb i utrzymanie.
W końcu zaś, zapytał o charakter i usposobienie chłopca, oboje jednak rodzice przyznali się w szczerości ducha, że niebadali swego pierworodka pod względem psychicznym, i że młody ten człowiek nigdy nie objawiał szczególniejszego zamiłowania do jakiej specyalności.
— To tylko Ci powiem mój Władziu, rzekł pan Marek, że strzela jak stary, i preferansa wcale nieźle rozumie.
Nie zadowolnił się jednak tą odpowiedzią pan Władysław, i prosił siostry, żeby go na parę godzin sam na sam z chłopcem zostawiła, a już on usposobienie Czesia wybada, i ostatecznie zadecyduje do czego ma największe zamiłowanie, czy do gospodarstwa, czy do handlu lub przemysłu.
— O co idzie, rzekł pan Marek, każę wam okulbaczyć konie, jedź z chłopakiem w pole, nagadasz się z nim i zobaczysz, że siedzi na siodle jak przyszyty... aż się dusza raduje jaki sprytny do koni.
— Dobrze, odpowiedział pan Władysław, a że co z głowy to i z myśli, więc jedźmy zaraz.
Matka nie oponowała, i rzecz była postanowiona bez apelacyi.
Zanim jednak Onufry przyprowadził dla pana Kapitana wierzchówkę, a dla Czesia lejcowego bułanka, zanim odnaleźli naszego bohatera, który się ani domyślając ważności chwili, wdrapał się na stodołę, aby tam studjować tajemnice architektoniczne bocianiego gniazda; pan Kapitan napił się wódki, zjadł przyzwoitą porcyę szynki i suszonych śliwek na rożenkach, i jeszcze z kwandrans pogawędził ze szwagrem.
Poczem na dziedzińcu zjawił się Czesio, wskoczył na bułanka, i pukając do okna zawołał.
— No, wujku, jedziemy...
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.