Towarzystwo podzieliło się na kółka, matrony gwarzą między sobą, panienki chichoczą po cichu, zerkając z ukosa na ogorzałych mołojców, a poważni mężowie otoczyli pana kapitana słuchając dziwnych opowieści, osnutych na tle życia obozowego, politycznego i agronomicznego. Nie potrzeba dodawać, że w tych opowiadaniach pana Kapitana nie było tyle prawdy, ile fantazyi i krasomówczego zapału, ale poczciwi zaściankowicze słuchali z głęboką wiarą, a pan kapitan w ich przekonaniu, był osobą o wiele rozumniejszą i doświadczeńszą, nawet od ex-prezesa Gzubskiego, i ex-marszałka Sapajły. Odrazu tedy zaczęli tytułować pana kapitana pułkownikiem, i ten awans wydał im się tak naturalnym i koniecznym, że uważaliby za zbrodnię, mianować inaczej pana Władysława.
A pan Marek przyjmował jeszcze na ganku panią Sędzinę Bociankiewiczowę, wdowę, z synem i dwoma córkami, dziedziczkę Bagienka i Zabłoconej Wólki — pana Jacentego Wścieklickiego z Szalejówki — państwa Płakalskich z Trzęsionego i inne kwiaty, łodygi i liście okolicznego obywatelstwa.
Gdy szary zmrok zapuszczał ciemną zasłonę na malownicze okolice Wólki, całe towarzzstwo było zgromadzone w komplecie, a gospodarz wmięszał się do grona gości — kielichy krążyły gęsto nietylko pomiędzy mężczyznami, ale nawet eteryczne boginie kanapy, maczały różowe usteczka w ożywczym płynie, wynalezionym przez Noego w okolicach Araratu, uprawianym w Węgrzech, fabrykowanym w Kozienicach, a sprzedawanym we wszystkich miasteczkach Podlasia.
Przy trzech stolikach grano w karty. Jeden z panów Bociankiewiczów grał na fortepianie mającym nierównie więcej lat wieku niż klawiszów, a chociaż niektóre struny tego instrumentu dotknięte były nieuleczonem kalectwem, chociaż lewy pedał piszczał niemiłosiernie za najlżejszem dotknięciem a pan Bociankiewicz nie grał tak jak Liszt lub Rubinsztein, niemniej jednak nikt nie mógłby zaprzeczyć że muzyka była.
A taka przytem panowała ochota i prawdziwa wesołość, tak zamaszyście tańczono, że kiedy pan Bociankiewicz zagrał skocznego mazura, to nawet poważna i wielce korpulentna pani presowa Gzubska nie oparła się ogólnemu prądowi uciechy i nie odmówiła młodemu panu Sapajle, który w skutek wyższych polityczno-matrymonialnych kombinacyi z uszanowaniem i galanteryą zaprosił ją do skocznego tańca.
Kroniki powiatu twierdzą, że był to jeden z głębiej i praktyczniej obmyślanych planów młodego Sapajły.
Mówią, że „przez świętych do Boga, przez ludzi do ludzi,“ dla czegożby nie można przez mamę do papy, i czyżby nienawiść naczelników rodzin nieprzyjaznych, nie mogła być skruszoną przez łagodny i miękki wpływ wszechwładnej woli kobiecej.
Wy mieszczuchy, którzy grymasicie, gdy wam w obszernych salach resursy gra wyborowa orkiestra, wy znudzeni paniczykowie, szukający Bóg wie czego i goniący za niczem, wy którzy umiecie ziewać i nudząc siebie nudzić
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.