Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

tak i tutaj nad Krzną, która wyschła, chociaż sam pan prezes Gzubski most na niej budował, zawsze byliśmy gotowi dla sąsiadów do rady, i nigdy nie odmawiali serdecznym zaproszeniom...
Pan prezes nie wytrzymał i korzystając z tego, że Sapajło odchrząknął, zabrał głos, nie pozwalając antagoniście dokończyć.
— Szanowny marszałek Sapajło, chociaż nietylko na Krznie ani na Lidzie mostu nie stawiał, ale nawet grobli zepsutej w Patykach Wielkich nie każe zreperować, i koniom nogi łamie w całej okolicy, dosyć trafnie wyraził myśl wszystkich obecnych tu ziemian; — tak, jesteśmy gotowi służyć na każde żądanie łaskawych państwa Chojnowskich, i co będzie w naszej mocy....
— No, rzekł pan Sapajło, tylko już ta grobla w Patykach, nie w mocy pana prezesa i ja....
— Panowie, rzekł proboszcz, nie chciejcie psuć harmonii i zgody... przecież nie o groblę tu idzie...
— Tak, rzekł pan Iskrzycki, idzie tu o tę groblę, po której młody potomek rodu Chojnowskich, powinien dojść do zaszczytów i mienia. Panowie! oto przed wami staje najstarszy syn państwa Marków, znany wam, pan Czesław Chojnowski.
— Wstań Czesiu, rzekła do łez rozczulona pani Markowa, a na rozkaz matki, bohater nasz trzymając w prawej ręce udko indycze, a w lewej widelec, powstał, i ukłoniwszy się zajadał dalej stojąc, i nie zwracając wiele uwagi na wymowę wujaszka.
— Panowie, ta grobla pełną jest wyboi, na których szczerbią się koła, i łamią dyszle i osie człowieczego życia, a nie lada jakiej faszyny rozumu potrzeba, aby ją uczynić gładką i do przebycia możliwą...
— Ależ mówi jak ksiądz, szepnęła sędzina do marszałkowej, a panowie słuchali w milczeniu.
— Przy dzisiejszych trudnych czasach, gdy za parę żyta i pszenicy nie dadzą więcej jak sześć rubli, gdy gospodarstwo skrępowane uciążliwościami źle zrozumianego postępu, nie daje nawet dziesięciu procentów z kapitału czy podobna jest myśleć, aby agronomiia zapewniała przyszłość?
— Nigdy... nigdy — odezwały się głosy.
— Kilku z panów powiedziało, że nigdy, była to uwaga trafna, i godna ludzi myślących, zaiste że nigdy. Cóż tedy pytam, pozostało dla obywatelskiego dziecka? jakaż jest nitka, która może wyprowadzić z tego labiryntu...
Wszyscy milczeli.
Milczycie panowie!... śmiem przypuszczać, że nie widzicie tej nitki... Jest ona jednak, a nią jest przemysł.
— Przemysł! powtarzano ze wszech stron.
— Badałem umysł tego młodzieńca, uciemiężony niesprawiedliwością nauczycieli, opuścił gimnazyum, gdyż duch jego może zaprowadzić go dalej, niż ciasna szkolna rutyna.
— Ukłoń się, szepnęła matka, trącając chłopaka pod stołem, skutkiem tego ten upuścił widelec, i przerwał na chwilę mowę wujaszka.
— Panowie! krótko mówiąc, poddaję światłemu sądowi waszemu pytanie, czy będzie korzystnie dla rodziny i chłopca, oddać go do cukrowni, aby tam wykierował się na dyrektora, a w przyszłości może i na właściciela tego korzystnego interesu.
— Oddać, oddać! wołano ogólnie.
— Śliczny interes.
— I może być dyrektorem.
— I może się ożenić.