kilkanaście głów pysznego rafinatu synowskiej roboty, dla siebie i sąsiadów, wioząc cały worek cukru lodowatego i owsianego dla dzieci, wyobrażała sobie, jak to wszystko rozdawać będzie, i jakie pochwały dla Czesia swojego usłyszy....
Poczciwa matka, onaby i świat cały cukrem rada była zasypać, aby tylko dla swego pierworodka pochwałę usłyszeć, aby każdemu z dumą powiedzieć mogła: to mój syn, moja pociecha, mój dyrektor.
Z tych marzeń budził panią Markowę zegar z kukułką i zwykłe codzienne kłopoty, przy których umiała jednak ta kochająca matka śnić na jawie i prząść dalej nitki marzeń złotych, nitki długie, błyszczące, które dla niej nigdy końca mieć nie mogły.
Zbliżała się chwila stanowcza, godzina odjazdu. W wilią tego dnia, ksiądz Symforyan mszę na intencyą Czesia odprawił, i około godziny 11-ej powrócono do domu. Pan Marek zajęty był dyspozycyami, które wydawał Onufremu, zajęty był liczeniem pieniędzy na drogę i myślą o tem, aby w trzydziestomilowej podróży niczego nie zabrakło, aby nic po drodze nie kupować, ale mieć wszystko z sobą, jak porządnym ludziom przystoi.
Na wspólnej naradzie jaką między sobą państwo Chojnowscy odbyli, postanowiono, że matka Czesia do cukrowni odwiezie, i z tego tytułu miał pan Marek większy kłopot — gdyż wyprawienie żony w podróż tak daleką, wymagało sporo zachodu, i składało na jego barki całe brzemię gospodarstwa kobiecego podczas jej nieobecności.
Pan Maciej z Woli Wrzeszczącej, człowiek bywały i mający bardzo roległe stosunki, napisał do dyrektora cukrowni list po niemiecku, w którym rekomendował Czesia jako dobrego i pracowitego chłopca, upraszając o przyjęcie go do fabryki, oraz o ojcowską opiekę, i nadzór nad ukochanem dzieckiem swojego sąsiada.
Z tym to listem, pieniędzmi i Czesiem, miała pani Chojnowska opuścić Wólkę, i ruszyć w daleką drogę, aby zacząć budować fundament synowskiej przyszłości.
Pan Kapitan dawno już odjechał do Sowich-Głów, i od owej pory jeden tylko list napisał do siostry, zachęcając ją do wytrwania w powziętem postanowieniu, i radząc, aby je o ile można najprędzej przyprowadzić do skutku.
I tak się wszystko złożyło jakoś powoli, że wyjazd o którym sąsiadki powątpiewały potrochu, nieodwołalnie miał nastąpić. Dzień na to przeznaczony był ma się rozumieć dniem sobotnim, gdyż pan Marek szedł za tradycyą, a ta tradycya zwyczajów podlaskich, nakazywała wszystkie ważniejsze przedsięwzięcia rozpoczynać w soboty.
W sobotę tedy rozpoczynano w Wólce orkę, siew, sianokosy i żniwa, w sobotę wyjeżdżał pan Marek do miasta gubernialnego płacić podatki i robić sprawunki, w sobotę brał ślub, jednem słowem, wszystko co ważne rozpoczynał. Jeden był tylko wyjątek. Jeśli wypadło mu sprzedać zboże, lub pożyczyć pieniędzy, to tego nie czynił w sobotę, stosując się w tym razie, jak i każdy szlachcic, do przepisów mojżeszowych, które obywatel ziemski volens nolens do pewnego stopnia obserwować musi.
Już w piątek wieczorem Onufry miał nasmarowaną brykę, konie dobrze nakarmione, wór z obrokiem gotowy i tak obficie napełniony, ażeby mógł na cały tydzień wystarczyć. Tłomok z rzeczami i całą wyprawą Czesia również był zapakowany i zapięty, tylko jeszcze pani Markowa lokowała w pudełku kapelusz przypominający klomb z ogrodu bota-
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.